sobota, 5 września 2015

Mozambik - część druga (Vilankulo i okolice)

Po kilku dniach w domku na palach w pięknej Marimbie, ok. 25 km na północ od Vilankulo, przeniesliśmy się do samego miasteczka. Zakwaterowanie mieliśmy trochę poza centrum, do którego jednak łatwo było się dostać rikszą. Z okien pokoju widzieliśmy ocean i plażę, na którą wystaczyło zejść po schodkach. To jednak nie była typowa plaża turystyczna, na której można się rozłożyć z ręcznikiem. Opalać się lepiej nad basenem i na leżaku w miejscu zakwaterowania, w przeciwnym razie znajdziemy się w samym centrum targu rybnego. Po porannych połowach rybacy przybijają do brzegu, na którym czekają już duże grupy kobiet. Ryby oprawiają od razu na miejscu, gawędząc z sąsiadami i pewnie także negocjując ceny sprzedaży. To, co później lądowało na naszych talerzach podczas kolacji, to właśnie były te świeże poranne połowy. Mniam :-)






Makaron z mięsem kraba złowionego tego samego dnia :-)






Oprócz opalania, jedzenia i relaksowania się jest też oczywiście możliwość nurkowania, ale akurat ta forma aktywnego spędzania czasu nie leży w sferze naszych zainteresowań. Tak więc, żeby się choć trochę poruszać, wybraliśmy się na kajaki. Rzeka Govuro wygląda trochę jak Okavango, jest pełna lilii wodnych, ptaków i... krokodyli. Tych ostatnich nie widzieliśmy, ale wiem, że siedziały sobie w zaroślach i nas obserwowały ;-) Było gorąco, wręcz parno, bo morska bryza już tam nie docierała, ale i tak przyjemnie nam się wiosłowało. Na szczeście nie męczyły nas komary ani żadne inne insekty. Nasz przewodnik, młody chłopak z Zimbabwe, który mieszka w Mozambiku od 10 lat, zabrał nas też na krótki spacer. Dzięki temu spotkaliśmy kilku mieszkańców leżącej nieopodal wioski i zobaczyliśmy, jak suszy się trzcina, z które wyplatane są później różne rzeczy, łącznie z dachami domów







Przewodnik powiedział nam także, że ludzie w małych wioskach są z reguły bardzo przyjaźni i on zawsze czuje się w nich bezpiecznie. Jednak w miastach jest coraz gorzej, rośnie przestępczość, głównie z powodu bezrobocia. Ostatnimi czasy w Mozambiku sporo inwestują Chińczycy, którzy jednak rzadko zatrudniają lokalnych pracowników, wolą przywieźć swoich. Tak więc, choć na pierwszy rzut oka dużo się zmienia na lepsze, budują się apartamentowce, asfaltuje się drogi, to jednak dla przeciętnego mieszkańca nie do końca jest to pozytywna zmiana, ponieważ nie jest on bezpośrednio w nią zaangażowany. Po Vilankulo kręciło się sporo młodych ludzi, bez wyraźnego celu, bo po prostu nie mieli jak wypełnić sobie dnia, gdy nie ma pracy... 

Mozambik jest krajem, do którego chciałabym jeszcze wrócić. Oprócz wspomnianego w poprzednim wpisie Archipelagu Quirimbas (sprawdźcie sobie w Google, jak wygląda!), chętnie pojechałabym też do Parku Narodowego Gorongosa, którego historia jest tyleż dramatyczna i smutna, co budująca. Podczas krwawej wojny domowej (1981-1994) zwierzęta zamieszkujące ten teren bardzo ucierpiały - zebry, antylopy, bawoły były zabijane przez żołnierzy dla jedzenia, lwy i inne drapieżniki wymierały z głodu i w wyniku polowań, tylko ptactwo pozostało w miarę nietknięte. Szacuje się, że z powodu wojny populacja większości ssaków skurczyła się o 95%. Dzięki ogromnym wysiłkom mozambikańskiego rządu i pomocy amerykańskiej fundacji Carr, odbudowano infrastrukturę parku i obecnie jest to jeden z najbardziej różnorodnych terenów Afryki pod względem roślinności i zwierząt, które go zamieszkują. Do tego Gorongosa po prostu wygląda niezwykle malowniczo, więc mam nadzieję, że kiedyś tam dotrę :-) 

piątek, 4 września 2015

Mozambik - część pierwsza (Archipelag Bazaruto)

Na tygodniowe wakacje do Mozambiku pojechałam w kwietniu. Można tam z Pretorii pojechać samochodem, ale żeby zaoszczędzić czas zdecydowaliśmy się jednak na samolot. Mozambik to duży kraj, 2,5 raza większy od Polski, i popularny wśród Południowoafrykańczyków jako kierunek wakacyjny ze względu na przepiękne tropikalne plaże. Ja bardzo chciałam zobaczyć jeden z obłędnie wyglądających na fotografiach w internecie archipelagów: Bazaruto lub Quirimbas. Ten pierwszy jest bliżej i nieco łatwiej (i taniej) się do niego dostać, więc ostatecznie to właśnie tam zawitaliśmy.

Z Johannesburga do miejscowości Vilankulo (albo Vilanculos, obie pisownie są w obiegu), która jest właściwie rybacką wioską, leci się ok. półtorej godziny. Widoki z samolotu są fantastyczne, zresztą sami zobaczcie!







Gdy wysiedliśmy z samolotu, w twarz buchnęło nam gorące, wilgotne powietrze i morska bryza. W Pretorii robiło się już wtedy coraz chłodniej, czuło się nadchodzącą zimę, była to więc dobrą pora na wyjazd do Mozambiku, żeby się trochę pogrzać, ale też nie ugotować. W kwietniu-maju kończy się tam pora deszczowa, więc zimowe miesiące w RPA (które w Pretorii i Johannesburgu dają się we znaki naprawdę przejmującym chłodem) to najlepszy czas na wizytę, bo mozambikańska zima oznacza nie tylko porę suchą, ale też nadal ciepłą. Natomiast tamtejsze lato jest nie tylko bardzo gorące, ale i deszczowe, więc wilgotność powietrza bywa trudna do zniesienia. Znajomi pojechali raz na Boże Narodzenie i przez większość czasu albo siedzieli w chłodnym basenie, albo w klimatyzowanych pomieszczeniach ;-)

Baza noclegowa w Vilankulo jest dobrze rozwinięta. My spędziliśmy pierwsze kilka dni poza miasteczkiem, w niesamowicie zaaranżowanym, malutkim kompleksie zwanym Marimba. Zbudowało je młode małżeństwo ze Szwajcarii, Isabelle i Marcel, i w tej chwili również tam mieszkają ze swoim małym synkiem. Wyrąbali kawałek buszu przy plaży i zbudowali domki na palach. Jest ich zaledwie sześć, więc nawet gdy wszystkie są zajęte, to nie ma tam tłumów. Do plaży idzie się kilka minut ścieżką wśród zarośli, i poza pojedynczymi miejscowymi rybakami czy mieszkańcami okolicznych wiosek nie spotkamy na nich nikogo innego. Raj na ziemi. Domki nie mają łazienek, znajdują się one w oddzielnym budynku, ale daleko chodzić nie trzeba. Ciemno zaczyna się robić ok. 17:30 i wywieszane są wtedy lampiony ładowane energią słoneczną. Prąd pochodzi z generatora i wyłączany jest o 22. Można wtedy podziwiać rozgwieżdżone niebo...









Do głównej wyspy Archipelagu Bazaruto jest stąd dość daleko, choć widać ją na horyzoncie. Jednak z Marimby można popłynąć na wysepkę dużo mniej znaną i popularną wśród turystów, bo do niej z kolei jest za daleko z samego Vilankulo. Wybraliśmy się więc na wycieczkę motorówką na Ilha de Santa Carolina. Znajdują się na niej ruiny hotelu, zbudowanego w 1962 roku, który do wybuchu wojny o niepodległość był popularną miejscówką dla zamożnych podróżników. Odwiedził go podobno m.in. Bob Dylan i według popularnej legendy to właśnie tutaj, na hotelowym fortepianie, skomponował swoją piosenkę "Mozambique". Obecnie można chodzić po tym, co zostało z kompleksu, zadumać się nad przeszłością tego kraju, podziwiać biały piasek i krystalicznie czystą turkusową wodę wokół wyspy... Niektóre elementy dekoracji hotelu są nadal widoczne, widać też wyraźnie styl lat 60. W pokojach są jeszcze resztki wanien i sedesów, a w kuchni zlewów i kuchenek. 

Szwajcarscy właściciele Marimby opowiedzieli nam historię jednego z gości, który pozornie zabrał do Mozambiku na wakacje swoją dziewczynę, a w rzeczywistości z pomocą Marcela i Isabelle zorganizował ceremonię ślubną w kaplicy na Santa Carolinie. Plan był taki, że na wycieczkę na wyspę zabierze parę Marcel wraz z niby lokalnym przewodnikiem, a w rzeczywistości księdzem, gość oświadczy się, jego wybranka powie "tak", po czym od razu odbędzie się ślub! Wszystko szło zgodnie z planem do momentu, gdy para, którą ksiądz i Marcel zostawili samym sobie, dość długo nie wyłaniała się z cichego zakątka plaży, na której pan postanowił poprosić dziewczynę o rękę. Gdy Marcel wyjrzał zza krzaka, zobaczył mężczyznę samego, zapatrzonego w morze, i zamarł, bo wyglądało na to, że chyba nic z tego nie wyszło... Jednak wkrótce okazało się, że obawy były niesłuszne. Otóż gdy para przechadzała się powoli po plaży i pan zbierał się w sobie, żeby paść na kolana, pani nagle poczuła potrzebę udania się w ustronne miejsce na chwilę - to właśnie ten moment zobaczył Marcel :-D Później wszystko poszło jak z płatka - dziewczyna się zgodziła, również na natychmiastowy ślub, który odbył się w kapliczce. Sam budynek w środku może nie jest najpiękniejszy, ale cała sceneria dookoła jest oszałamiająca, więc od czasu do czasu przybywają tu pary gotowe złożyć przysięgę małżeńską. 





Widok z "pokoju" na wyspę Bazaruto

Ściana w "pokoju zabaw" dla dzieci













Dużo zdjęć wyszło, więc resztę pobytu w Mozambiku opiszę następnym razem! :-)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...