środa, 30 grudnia 2015

Pożegnanie z Afryką... ale tylko na kilka miesięcy :-)

Patrząc dziś rano przez okno domu rodzinnego Tima w miasteczku Ramelton w Donegal w Irlandii, widziałam ciężkie chmury i deszcz padający na przemian z gradem, i wróciłam myślą do słonecznej i upalnej RPA, którą opuściłam na dobre półtora tygodnia temu. Kontrast jest, ale z drugiej strony dawno nie doświadczyłam takiej irlandzkiej pogody, więc jest to nawet całkiem egzotyczne ;-) Czy tęsknię? W jakimś stopniu na pewno, ale zawsze wiedziałam, że będę w RPA tylko przez określony czas, a od roku wiem też, że moja przygoda z Afryką się nie kończy, tylko przenosi w inne rejony. Mam poczucie, że udało mi się wypełnić mój pobyt w RPA niemal do granic możliwości - byłam w tylu miejscach, również w regionie, że tylko sumiennie posegregowane zdjęcia pozwalają mi to wszystko spamiętać. Jutro ostatni dzień roku, więc postanowiłam zrobić bilans i listę najbardziej pamiętnych chwil z tych dwunastu miesięcy. Nie robię jeszcze podsumowania całego pobytu w RPA, bo blog na razie będę kontynuować, mam sporo zaległych wpisów. Ale jak przejrzałam zdjęcia, to okazało się, że każdy miesiąc 2015 roku przyniósł ze sobą jakieś pozytywne i ciekawe wrażenia. To zaczynamy! Linkuję też do konkretnych wpisów :-)

STYCZEŃ

Kemping w Parku Narodowym Marakele. Pojechaliśmy na weekend, żeby się zrelaksować i popatrzeć na zwierzaki przechadzające się po kempingu. Głównie strusie, ale z kempingu widać też wodopój, więc z krzesełka przed namiotem, popijając zimny cydr Savanna, można przyglądać się żyrafom, zebrom, różnym antylopom, a nawet nosorożcom. Strasznie się wtedy spiekliśmy, choć siedzieliśmy pod drzewem w cieniu, bo zapomnieliśmy wysmarować się kremem z filtrem. Ten cień to zmyłka, jak jest ponad 30 stopni, to żadne drzewo nie pomoże. Nosy i ramiona mocno ucierpiały!



LUTY


Kojarzycie tę piosenkę? Okazało się, że menedżer wokalisty jest kuzynem mojej menadżerki, więc mieliśmy okazję poznać Mike'a Rosenberga osobiście. Przesympatyczny facet, a jego koncert w parku przy tamie Emmarentia w Johannesburgu miał radosną, piknikową atmosferę, jak zwykle zresztą (byłam tam też na koncercie Bastille w zeszłym roku). 



MARZEC

Kapsztad z przyjaciółmi i wyścig rowerowy Cape Town Cycle Tour (dawniej zwany Cape Argus). Ja w wyścigu udziału nie brałam, jedynie dopingowałam uczestników, ale fajnie było to wszystko zobaczyć. No i oczywiście Kapsztad jak zwykle nie zawiódł, pogoda była cudowna! Poszliśmy m.in. na rewelacyjne sushi do restauracji o wdzięcznej nazwie Codfather, a na kolację do bardzo fajnej meksykańskiej restauracji El Burro, gdzie podelektowaliśmy się drinkami z różnych rodzajów tequili ;-) 





KWIECIEŃ

Miesiąc bogaty w długie weekendy, święta, i w związku z tym - wyjazdy. Najpierw był malowniczy Park Narodowy Golden Gate Highlands, gdzie spędziliśmy Wielkanoc na wędrówkach po górach. 


Następnie, w połowie miesiąca, odwiedziliśmy Rezerwat Zwierząt Madikwe, gdzie wprawdzie pogoda specjalnie nie dopisała, ale za to napatrzyliśmy się na gepardy, lwy, słonie i nosorożce.




A na koniec miesiąca, gdy znowy był długi weekend, zaliczyliśmy w końcu Mozambik, a dokładnie Vilanculos i okolice, łącznie z Archipelagiem Bazaruto. Chciałabym jeszcze kiedyś pojechać do tego pięknego kraju i zobaczyć inne części wybrzeża, a także Park Narodowy Gorongosa.



MAJ

Tydzień w Warszawie i wieczór panieński oraz wesele mojej przyjaciółki! :-) A poza tym Wild Coast, czyli Dzikie Wybrzeże, kraina Nelsona Mandeli. Nocowaliśmy w różowym rondawelu, jedliśmy tradycyjny chleb lokalnego ludu Xhosa, a plażę dzieliliśmy z... krowami i osłami :-)



W maju udało nam się także dostać na występ komika Trevora Noah w Johannesburgu. Uwielbiam jego poczucie humoru i bardzo się cieszyłam, że zdołaliśmy zdobyć bilety na jego ostatni występ w RPA przed wyjazdem do USA, gdzie przejął od Jona Stewarta prowadzenie popularnego programu The Daily Show. W amerykańskiej rzeczywistości Trevor czasem się gubi, i myślę, że jego humor i styl nie do końca pasują do tamtejszej mentalności, stąd dużo krytyki pod jego adresem. Jest on jednak niezwykle popularny w RPA, Wielkiej Brytanii czy Australii, ze względu na świetny zmysł obserwacji różnych kultur, dowcipy bardzo na czasie i celujące w najbardziej czułe punkty znanych osób czy zdarzeń, ale nigdy nieprzekraczające granicy dobrego smaku, a także... patriotyzm. Trevor śmieje się ze wszystkiego i wszystkich, przedstawia RPA jako kraj absurdów, ale także miejsce fascynujące, z którego jest dumny. Na jego występach sale zawsze są pełne ludzi różnych ras, wyznań czy wieku. Trevor naprawdę potrafi zjednoczyć Południowoafrykańczyków i jest w RPA wręcz wielbiony. Do tego wszystkiego jest też bardzo przystojny i przesympatyczny ;-) Poniżej fragment jego występu w Londynie.



CZERWIEC

W kultowym klubie jazzowym The Orbit w Johannesburgu świętowaliśmy zaręczyny przyjaciół. Przy muzyce na żywo pod przewodnictwem cenionego saksofonisty Steve'a Dyera zjedliśmy pyszną kolację i poczuliśmy wspaniałą atmosferę tego miejsca.


Klimaty były mniej więcej takie: 



Jeden z weekendów spędziłam z grupą nabliższym znajomych na wędrówce szlakiem Cycad Trail w prowincji Mpumalanga. Nocowanie w chatce nad kanionem, ogniska i spektakularne zachody słońca - niewiele więcej potrzeba do szczęścia! :-)



Jedną z sobót natomiast poświęciłam na spacer po Johannesburgu z przewodnikiem Geraldem Garnerem z JoburgPlaces (http://www.joburgplaces.com/). Byłam już z nim kiedyś na podobnej wycieczce, podczas której dowiedziałam się wielu fascynujących rzeczy o historii Johannesburga. Tym razem odwiedziliśmy Fashion District, czyli dzielnicę, w której młodzi, aspirujący projektanci mają swoje butiki, robią pokazy mody i kupują tkaniny, oraz Little Ethiopia, gdzie zjadłam tradycyjną etiopską indżerę i wypiłam prawdziwą etiopską kawę. 





LIPIEC

Znów wyjazd do Europy, tym razem Wielka Brytania i ślub przyjaciół w hrabstwie Oxfordshire. Przy okazji pojechałam m.in. do Oxfordu i Stratford, odwiedziłam imponujący Blenheim Palace w Woodstock, a także Zamek Highclere, czyli Downton Abbey! Jestem wielką fanką serialu i nawet deszcz nie był w stanie odwieść mnie od planu zawitania do tego miejsca :-)  

SIERPIEŃ

Długi weekend w Rwandzie. Robiliśmy rekonesans, bo to tam wyjeżdżamy w przyszłym roku! Fascynujący kraj o bardzo trudnej przeszłości, który nie tylko podniósł się po koszmarze roku 1994, ale ma ogromne ambicje być Singapurem Afryki. Na pewno będzie to bardzo ciekawe miejsce do mieszkania i oczywiście blogowania :-)

Poza tym jeszcze Kapsztad i spacer po dzielnicy muzułmańskiej Bo-Kaap, słynącej z kolorowych domków.


A na zakończenie weekend w miasteczku Tulbagh, gdzie dominują winnice i piękne krajobrazy.



WRZESIEŃ

Madagaskar! Tak, jestem Wam winna sporo wpisów, bo jak dotąd opublikowałam tylko jeden, z obietnicą dalszego ciągu... Ale potem jakoś cała moja energia skupiła się na przygotowaniach do zakończenia pracy i pakowania całego dobytku, i zupełnie wypadłam z rytmu... W styczniu nadrobię :-)

PAŹDZIERNIK

Jak co roku, jakarandy kwitły w Pretorii i miasto okryło się fioletem. To naprawdę przepiękny spektakl przyrody! 


Odbyliśmy także pożegnalną wycieczkę do naszego ulubionego parku narodowego Pilanesberg. A w jedną z niedziel wybraliśmy się na cotygodniowe targi Arts on Main w Johannesburgu, gdzie można kupić nie tylko dzieła młodych artystów, ale także pyszne jedzenie.




LISTOPAD

Weekend w Durbanie i degustacja lokalnego specjału - bunny chow, czyli curry w wydrążonym bochenku chleba. Pycha!



A poza tym w Pretorii było gorąco i sucho, więc łapałam na leżaku w ogrodzie promienie słońca i ładowałam akumulatory witaminą D ;-)

GRUDZIEŃ

Pakowanie, mnóstwo pożegnalnych lunchów, drinków i kolacji ze znajomymi. Ostatni wyjazd do Kapsztadu i wizyta w Ogrodach Botanicznych Kirstenbosch, a następnie w miasteczkach Stanford i Greyton, oraz w głuszy na północ od gór Cederberg, niemal już w rejonie Namaqualand, na farmie Oudrif. 




Takie cuda w menu jednej z knajpek w Greyton :-)
Winnice wszędzie, więc trzeba było się choć w jednej zatrzymać!
To też Greyton, niesamowicie urocze miasteczko.
Farma Oudrif na końcu świata, cudowny relaks.
Święta spędziłam w Polsce, w rodzinnym Szczecinie i nad morzem w Niechorzu, a na ostatni tydzień roku przeniosłam się do Irlandii. 

I tak oto dobiegł końca nie tylko mój pobyt w RPA, ale też cały niezwykły rok 2015. Dziękuję Wam wszystkim za to, że zaglądacie tutaj, czytacie, czasem komentujecie, lubicie stronę bloga na Facebooku - to dla mnie motywacja, żeby nadal dzielić się swoimi wrażeniami i spostrzeżeniami. Jak już chyba gdzieś wspominałam, będę tworzyć nowy blog, o Rwandzie i Afryce Wschodniej, ale tam wyląduję dopiero w maju. Do tego czasu nadrobię zaległości tutaj i wrzucę jeszcze całkiem sporo wpisów, których zalążki siedzą w szkicach i jakoś nie mogły się dotąd wykluć. Będę miała teraz trochę więcej czasu (tak przynajmniej myślę!), więc nie ma zmiłuj ;-) 

Mam nadzieję, że ten rok był dla Was łaskawy, a następny będzie jeszcze lepszy i przyniesie dużo radości i ciekawych, pozytywnych doświadczeń. Do zobaczenia w 2016! :-)

czwartek, 10 grudnia 2015

Pakowanie, wyprowadzka, refleksja...

Pakujemy się. Z Pretorii wyjeżdżamy we wtorek, na tydzień wakacji w Kapsztadzie i okolicach, żeby złapać trochę słońca i odpocząć, a 21 grudnia opuszczamy RPA na dobre. Robię więc porządki, w szafach szczególnie, bo ciuchów mi się uzbierało dużo za dużo. Oddaję głównie mojej pani do sprzątania, która rozdziela potem w rodzinie i wśród sąsiadów. Niektóre rzeczy jednak są mocno znoszone, więc uznaję, że nie wypada oddawać, raczej już trzeba wyrzucić, bo nie da się już tego nosić.

Dziś rano natknęłam się na panią, która sprząta u sąsiadki. Wymieniłyśmy pozdrowienia, powiedziałam jej, że wyjeżdżamy, więc ona zapytała, czy mam jakieś rzeczy do oddania. Powiedziałam, że właśnie przeglądam i za chwilę podrzucę jej coś. Kobieta ma trójkę własnych dzieci, ale wychowuje też dwoje zmarłego brata. Sama. Gdy zaniosłam jej trzy wypchane siatki, była bardzo wdzięczna. Jak mi powiedziała - pochodzi z Zimbabwe, więc w RPA nie jest jej łatwo (jak większości imigrantów z sąsiednich krajów), no i na niewiele ją stać z pensji sprzątaczki. Kupowanie ubrań to przecież ogromny wydatek, zwłaszcza jak się ma tyle dzieci do wykarmienia. "Ten top, który mam na sobie, znalazłam tu na śmietniku. To chyba ty wyrzuciłaś?" Owszem, wyrzuciłam. Wyciągnięta, mocno zszargana koszulka, znoszona niemal do granic możliwości - nie przyszło mi do głowy, że ktoś może chcieć ją ubrać. A jednak. Okazuje się, że możliwość wyrzucenia nawet najbardziej znoszonych ubrań to luksus. Mnie może się ta rzecz wydawać mocno nieatrakcyjna po latach ciągłego noszenia, ale dla kogoś tuż obok to mały skarb. W RPA łatwo czasami zapomnieć, że większość społeczeństwa żyje bardzo skromnie, a wielu wręcz w nędzy. Mijamy się na ulicach, w sklepach, przejeżdżam piękną autostradą tuż obok slumsów nawet ich nie widząc, bo stały się częścią krajobrazu. Jasne, że kontrasty są wszędzie, ale RPA to jedno z najbardziej rozwarstwionych społeczeństw na świecie. Przywiązałam się do tego kraju, spędziłam tu mnóstwo cudownych chwil, lecz nie dałabym chyba rady tu mieszkać na stałe...

czwartek, 3 grudnia 2015

Oscar Pistorius jednak winny morderstwa

Wiadomość dnia: Oscar Pistorius jest jednak winny morderstwa. Najwyższy Sąd Apelacyjny nie utrzymał poprzednio wydanego wyroku, w wyniku którego Pistorius został skazany za nieumyślne spowodowanie śmierci (pisałam o tym tutaj). Uznano, że sędzia Masipa opełniła poważny błąd w interpretacji tzw. dolus eventualis. Według tej zasady można skazać za morderstwo kogoś, kto przewiduje, że jego czyny może doprowadzić do śmierci innej osoby, ale mimo wszystko kontynuuje te działania. Sędzia Masipa uznała, iż prokurator nie wykazał jednoznacznie umyślności czynu Pistoriusa ani dolus eventualis, gdyż oskarżony musiałby przewidzieć, że jego działanie doprowadzi do śmierci Reevy Steenkamp. Jednak Sąd Apelacyjny zdecydował dzisiaj, że Pistorius powinien był wiedzieć, że ktokolwiek znajdował się za drzwiami łazienki mógł zginąć - i nie jest istotne, czy byłaby to Reeva, czy ktoś inny. Tożsamość ofiary nie ma znaczenia, a na tym skupiła się (błędnie) sędzia Masipa.

Co to oznacza? Pistorius, który 19 października wyszedł z więzienia, by odbywać resztę kary w areszcie domowym, stanie ponownie przed sądem, prawdopodobnie po nowym roku. Grozi mu co najmniej 15 lat więzienia. Szanse na odwołanie się od wyroku Najwyższego Sądu Apelacyjnego są niewielkie - prawnicy byłego lekkoatlety musieliby udowodnić, iż tą nową decyzją naruszono jego prawa konstytucyjne. Poprzeczka zawieszona jest więc bardzo wysoko.

Reakcje opinii publicznej wskazują, że nowy wyrok przyjęto z zadowoleniem i uznaniem. Pojawia się wiele komentarzy, iż sprawiedliwości stało się zadość dla Reevy i jej rodziny, a także, że decyzja sądu pokazuje wyraźnie, iż nikt nie stoi ponad prawem, nawet ci najbardziej uprzywilejowani. To ważna wiadomość dla społeczeństwa południowoafrykańskiego, w którym wszechobecna korupcja w strukturach państwowych nadal pozwala chronić zamożnych obywateli z koneksjami.

piątek, 13 listopada 2015

Nie ma, nie ma, wody na pustyni...

... ani w miastach i w buszu. Po prostu - w niemal całym kraju nie pada. Od września powinniśmy mieć regularne opady, burze każdego wieczoru, a tu nic. Właściwie od kwietnia naprawdę porządnie padało w Pretorii może z pięć razy. Było kilka przelotnych opadów, ale woda natychmiast wyparowała. Kilkakrotnie zdawało się, że burza idzie, bo błyskawice na horyzoncie, słychać pomruki, gdzieś niedaleko uderza piorun, ciemne chmury, wiatr. Ale nie, do Pretorii jednak nie dotarła, przeszła gdzieś bokiem.

Problemy z wodą w kranie zaczęły się gdzieś na początku października. Wracam do domu z pracy, a tu tylko strużka wody leci. I po chwili koniec. Lokalne władze poinformowały, że rura pękła, bo instalacja stara, więc naprawiają. Kilka dni później znów to samo, powtórzyło się jeszcze parę razy. Dało się wytrzymać, bo wody nie było przez kilka godzin o różnych porach dnia, a potem wszystko wracało do normy. Raz tylko trochę się zirytowałam, bo wróciłam z ćwiczeń na powietrzu, w upale, spocona jak mysz, marząc o chłodnym prysznicu, a tu guzik. Zdążyłam się wprawdzie namydlić, bo coś z prysznica leciało, ale nie wystarczyło na spłukanie... Musiałam skorzystać z wielkiego baniaka z wodą źródlaną (dodatkowy fitness, bo ciężki był bardzo). W końcu jednak władze nie mogły dłużej zmyślać i zrzucać winy na rury - tak jak mamy tzw. load shedding, czyli planowane przerwy w dostawie prądu, tak też wprowadzono water shedding, czyli kontrolowane przerwy w dostawie wody. Szkoda tylko, że nie ogłoszono tego od razu, bo wielu moich znajomych, zwłaszcza ci z dziećmi, miało spory problem, żeby ogarnąć dom, obiad i same maluchy bez kropli wody w kranach. 

Wysokie temperatury oczywiście nie ułatwiają sprawy. W tym tygodniu na przykład codziennie było ponad 30 stopni w cieniu (w porywach do 35) przy bezchmurnym niebie; wczoraj i dziś na szczęście trochę chmur się pojawiło, choć przez to wzrosła wilgotność (co jest w sumie dziwne, skoro ogólnie jest tak sucho). Poszłam dzisiaj na jogę i przy psie z głową w dół pot lał się ze mnie ciurkiem i ciężko mi było oddychać. A przedwczoraj przyjechał do mnie kolega z Johannesburga, żeby... wziąć prysznic. Otóż wyłączono wodę w jego dzielnicy (Melville, bardzo trendy, pełnej studentów i knajp) i poinformowano mieszkańców, że może jej nie być do piątku. Wczoraj odwiedził innych znajomych w innej części miasta, żeby się umyć. Ale najgorsze jest to, że zabrakło wody w dwóch dużych szpitalach w Johannesburgu i trzeba było odwołać operacje i inne zabiegi. Jeśli nie można zapewnić podstawowej opieki dla pacjentów, to naprawdę coś jest mocno nie tak z całym krajem...

Rząd RPA w końcu oficjalnie przyznaje, że to już nie jest kwestia lokalnych problemów z suszą, ale problem całego kraju (choć burmistrz Johannesburga twierdzi, że kryzysu nie ma). To najgorsza susza od 1982 roku. Poziom wody w tamach spada na łeb na szyję, pięć prowincji ogłosiło właśnie stan klęski żywiołowej. Jeśli w ciągu najbliższych tygodni nie spadnie deszcz, to rolnicy nie będą w stanie zebrać wystarczającej ilości plonów dla zaspokojenia rynku, nie wspominając o zyskach. Trzeba będzie sprowadzić na przykład tony kukurydzy z Zambii, Meksyku, Argentyny i Brazylii - koszt takiego importu to ponad 2 miliardy randów, czyli ponad 600 milionów złotych. 

A co właściwie powoduje tę suszę? El Niño, który w tym roku jest dużo gorętszy niż zazwyczaj. Przed chwilą spadło kilka kropli deszczu, słychać też jakieś burzowe pomruki. Prognoza pogody przewidywała długo oczekiwane opady na ten weekend. Ale podchodzimy do tego sceptycznie, bo już kilka razy się za wcześnie cieszyliśmy na deszcze. Może jednak tym razem coś z tego będzie, pozostaje trzymać kciuki!

czwartek, 12 listopada 2015

Wojciech Albiński "Kalahari"

"Kalahari", debiutancki zbiór opowiadań Wojciecha Albińskiego, ukazał się w 2003 roku. Autor miał wtedy 68 lat. Z zawodu geodeta, wiele lat spędził w krajach Afryki Południowej, w tym w Botswanie i RPA. Publikował wiersze i eseje już wcześniej, m.in. w paryskiej "Kulturze", lecz stał się znany jako pisarz dopiero dzięki opowiadaniom. Za "Kalahari" otrzymał Nagrodę Literacką im. Józefa Mackiewicza oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike.

Wojciech Albiński, "Kalahari", Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012

Opowiadania Albińskiego przesycone są afrykańskim klimatem - dosłownie i w przenośni. Udaje mu się przekazać na kartkach tej niewielkiej książki gorące powietrze, czerwony piasek, zapach buszu; ale także ludzkie historie i codzienność mieszkańców tego nadal tajemniczego kontynentu. Sposób pisania ociera się o reportaż, zwłaszcza w tych opowiadaniach z pierwszoosobową narracją. Miałam poczucie, że wraz z autorem/narratorem jestem w danym miejscu, otoczona ludźmi, którzy są naszymi towarzyszami w danej chwili. Z pewnością łatwiej było mi wyobrazić sobie scenerię czy niektóre sytuacje, gdyż mieszkam w tych stronach i na co dzień dokonuję różnych obserwacji otoczenia i ludzi. Jednak czytelnik, który nigdy w Afryce nie był, nie będzie czuł się zagubiony. Choć wiele rzeczy może wydawać się bardzo egzotycznych i obcych, ludzkie problemy wszędzie są takie same. Mieszkańcy RPA, Zambii czy Botswany też chcą po prostu "jakoś żyć". Różne drogi wybierają, ale cel jest taki, jak wszędzie - żyć w dostatku, mieć solidny dach nad głową, stały dochód... To ten uniwersalny aspekt, który łączy ludzi na całym świecie. 

Albiński ma świetny zmysł obserwacji i poczucie humoru. W zbiorze pojawiają się na przykład takie perełki:

"Na wielometrowym malowidle nobliwy pan próbował uchwycić młodą Murzynkę. Widać było, że robi to w celach lubieżnych. Drżąca dziewczyna wyrywała się z okrzykiem grozy, a napis głosił: 'Wystrzegaj się aids'."

"Miał w sobie siłę ludzi, którzy walczą zza biurka. Głowa siejąca strach, mocny podbródek. Co było poniżej, uwiędło i stało się anemiczne. Miękki brzuch w niebieskich majtkach, w kolorze rybim cienkie nogi."

"Zewsząd muzyka, na chodnikach rozłożone garnitury... Stąd do rogu można się przyzwoicie ubrać, wszystko stracić i obkupić się od nowa..."

Frustracja czarnej nauczycielki wobec narzuconego przez misjonarzy chrześcijaństwa wzbudza i uśmiech, i zrozumienie: "dlaczego my mamy wierzyć w tych umarłych Włochów? Pietro? Francisko? Augustino? Wszyscy biali! I wszyscy z Italii!"

Jest w tych opowiadaniach niespieszny rytm. Warto mu się poddać, poznać Afrykę Albińskiego, w której ja odnalazłam wiele znajomych elementów. Pisarz twierdził zresztą, że Afryki nie można zobaczyć. Trzeba ją przeżyć. Niektóre z tych historii budzą grozę (jak ostatnie, zatytułowane "Kto z państwa popełnił ludobójstwo"), inne zadumę, jeszcze inne niedowierzanie, a czasami wzburzenie, albo wszystkie te emocje na raz. Wszystkie napisane są jednak w tym samym stylu, bez zadęcia, rzeczowo, autor w kilku słowach jest w stanie zawrzeć mnóstwo treści. Z chęcią sięgnę po kolejne jego zbiory. Szkoda tylko, że więcej ich już nie będzie - Albiński zmarł w lipcu tego roku.

czwartek, 5 listopada 2015

Do czego nie mogę się przyzwyczaić w RPA?

Wyjeżdżając do obcego kraju na dłużej zawsze trzeba się liczyć z tym, że nie wszystko nam tam przypasuje. Niektóre rzeczy nie będą nam się w ogóle podobać, inne nas zaskoczą, miło lub nie, do niektórych przywykniemy, a do innych nigdy. Ja potrafię się przystosować do nowego otoczenia, po prostu akceptuję fakt, że nigdzie nie jest tak samo, jak u mnie w domu, i traktuję to jako ciekawostkę i wyzwanie. Poza tym przed wyjazdem gdziekolwiek, na długo czy na krótko, czytam o tym miejscu, wypytuję znajomych, grzebię w internecie, żeby mieć jakieś pojęcie o tym, czego mogę się tam spodziewać. Członkinie społeczności blogowej Klub Polki na Obczyźnie od jakiegoś czasu dzielą się swoimi historiami o tym, do czego nie mogą się w swoich nowych ojczyznach przyzwyczaić. Wczoraj Dagmara pisała o swoich doświadczeniach w Niemczech, jutro Aleksandra uraczy nas opowieściami z USA. A dziś kolej na mnie! :-)

Po przyjeździe do RPA, już niemal 4 lata temu, nie przeżyłam jakiegoś specjalnego szoku. No, może pogodowy, bo przylecieliśmy tu z Warszawy przez Londyn w połowie lutego, więc różnica temperatur była zauważalna ;-) Jednak do tego akurat przyzwyczaiłam się momentalnie, bo uwielbiam ciepło i nie znoszę zimy. Klimat w Pretorii jest wspaniały - w ciągu roku mamy średnio 3250 godzin słonecznych (ok. 9 godzin dziennie), 75% dni w roku jest słonecznych; pozostałe 25% to wcale niekoniecznie deszcz (bo tu jak już pada, to krótko i intensywnie), lecz zazwyczaj po prostu chmury. Szybko też dostosowałam się do zwyczaju weekendowego grillowania ogromnych ilości mięsiwa i popijania go pysznym cydrem lub świetnej jakości winem. Niczego mi tu nie brakuje w sensie materialnym, bo w sklepach można dostać wszystko to samo, co i nas, plus lokalne wyroby. Oczywiście tęsknię za bliskimi, ale to oddzielny temat :-)

Do czego więc nie mogę się przyzwyczaić w RPA? Nie jest tego dużo. Pierwsze, co mi przychodzi na myśl, to fakt, że wszędzie trzeba jechać samochodem. W Pretorii transport publiczny praktycznie nie istnieje, nie ma także sklepików osiedlowych, więc jak mi nagle czegoś zabraknie, to muszę się pofatygować autem do supermarketu. Fakt, że nie mogę się po prostu przejść do sklepu, nadal mi przeszkadza. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, gdy w drodze z pracy do domu wyskakiwałam z autobusu kilka przystanków wcześniej, czasem żeby wstąpić do Carrefoura czy Rossmana, a czasem, żeby po prostu się przespacerować kawałek i popatrzeć na ludzi...  


Źródło: http://www.transportworldafrica.co.za/
Skoro już jestem przy samochodach, to w dalszym ciągu nie potrafię przywyknąć do tutejszej kultury jazdy, a raczej jej braku. Nie wiem, co się dzieje z Południowoafrykańczykami, gdy siadają za kierownicą, ale chyba diabeł w nich wstępuje, bo z sympatycznych ludzi zmieniają się demony dróg. Autostrady są tu rewelacyjne, więc trzeba to wykorzystać, hulaj dusza, piekła nie ma. Nigdy nie mam pewności, co zrobi inny kierowca, czy mi nagle nie zajedzie drogi, czy włączy kierunkowskaz, czy nie, za to większość będzie jechać bardzo blisko za mną, dając mi do zrozumienia, że trzymając się ograniczenia prędkości do 120 km/h jestem kompletnym łosiem i blokuję autostradę. Nie to, żeby ktokolwiek przestrzegał zasady, że lewy pas jest najwolniejszy, a prawy najszybszy (jeździmy tu po lewej stronie; do tego przyzwyczaiłam się szybko). Ludzie wyprzedzają się na wszelkie możliwe sposoby, zajeżdżają sobie drogę, wpychają się tam, gdzie ewidentnie nie ma dla nich miejsca, jeden jedzie 150 km na godzinę, inny 70, do tego szalone ciężarówki, minibusy-taksówki wypchane pasażerami do granic możliwości, motocykle, i sporo kierowców po paru głębszych. Jak można się domyślić, w takich warunkach jatka gotowa. Nie ma dnia, byśmy nie usłyszeli w radiu doniesień o kolejnym wypadku. Na nic zdają się kampanie w mediach, billboardach przy drogach, nawet na elektronicznych tablicach informacyjnych na autostradach, krzyczących, że nadmierna prędkość zabija, Arrive Alive, i tak dalej. Zdecydowana większość kierowców ma to w głębokim poważaniu. Rano w drodze do pracy czasami jeszcze toczę bezsensowną walkę z kierowcami minibusów, którzy z pobocza robią sobie trzeci pas, a potem nagle wpychają mi się przed maskę, gdy pobocze się kończy. Trąbię, wymachuję rękami, ale to nic nie daje. Codziennie jest tak samo, więc już się właściwie poddałam, żeby sobie na darmo nie szargać nerwów. Cała ta sytuacja niezmiennie mnie jednak frustruje. I najbardziej furstruje mnie to, że się do tego jeszcze nie przyzwyczaiłam! ;-)


Źródło: www.guesthousesale.org
Kolejną rzeczą, która wzbudza mój dyskomfort, jest widoczny rozdział w społeczeństwie ze względu na rasę. Apartheid może i się formalnie zakończył, ale niekoniecznie w ludzkich głowach i przyzwyczajeniach. Pretoria jest miastem specyficznym, mieszka to wielu Afrykanerów i na zadbanych ulicach pełnych wielkich domów często widzę czarne panie w fartuszkach i czepkach, które właśnie skończyły sprzątać którąś z rezydencji. I nie chodzi mi o to, że mają tu panie do sprzątania, bo to przecież powszechne na całym świecie i nic w tym złego, ale o to, że tutaj to są światy, które przenikają się tylko na polu zatrudnienia. Nianie i panie do sprzątania są oczywiście czarne i zazwyczaj mieszkają w jakimś townshipie, czy nawet w innej prowincji, skąd codziennie dojeżdżają o świcie; ewentualnie mają swój oddzielny domek na terenie posesji pracodawców. Na szczęście skończyły się czasy, gdy miały też oddzielne naczynia ze względów higienicznych, gdyż uważano, że czarni roznoszą choroby (choć teściowa mojej koleżanki z pracy nadal tak uważa i jej pani do sprzątania ma oddzielną szafkę w kuchni na swoje rzeczy...) W każdą sobotę rano niedaleko miejsca, gdzie mieszkam, odbywa się Boeremark, czyli targ farmerski. I dość powszechny jest tam widok białej afrykanerskiej rodziny oraz ich "maid" (zwanej również "domestic") czyli - jakby nie patrzeć - służącej, która idąć krok za nimi taszczy wszystkie zakupy. Dla mnie to jest po prostu nadal bardzo osobliwe, bo czasami naprawdę wygląda to jak scena z filmu o amerykańskim południu w czasach segregacji rasowej.

Jednak w tych nieprzenikających się światach nie chodzi tylko o kolor skóry. W moim biurze miałam okazję trochę poobserwować moje koleżanki i kolegów. W porze lunchu zazwyczaj tworzą się osobne grupy narodowościowe: Tswana nie siedzą razem z Zulusami czy Venda, nie wspominając o osobach z innych krajów afrykańskich (w moim zespole z Ugandy, Kenii, Wybrzeża Kości Słoniowej i z Zimbabwe). W RPA jest jedenaście oficjalnych języków, każdy naród ma swój i zazwyczaj zna kilka innych, ale jednak wolą trzymać się ze swoimi krajanami. To też dziedzictwo apartheidu, bo w tym systemie nie chodziło tylko o oddzielenie czarnych i kolorowych od białych, ale także o skłócenie różnych grup etnicznych, by się przypadkiem nie zjednoczyły przeciwko reżimowi białej mniejszości. Z drugiej jednak strony denerwuje mnie fakt, że bardzo często wszelkie niepowodzenia na szczeblu rządowym czy socjalnych zwalane są na apartheid. To jest taki dwoisty stan, w którym z jednej strony skutki apartheidu nadal są odczuwalne, i jest to zupełnie zrozumiałe, a z drugiej przecież minęło już 21 lat od jego upadku, wyrosło nowe pokolenie urodzone w demokracji (tak zwani born-free), więc może czas przestać się tym apartheidem zasłaniać za każdym razem, jak coś nie wychodzi...?

Dość poważnie się zrobiło, więc dodam na zakończenie, że jest jedna bardzo mała rzecz, która mnie tu trochę denerwuje - jednowarstwowy papier toaletowy ;-)) 
Cieniutki, niemal przezroczysty, często znajdziemy go na lotniskach czy w centrach handlowych (większość restauracji inwestuje jednak w dwuwarstwowy). Nie widzę sensu produkowania takiego papieru, bo przecież taka jedna rolka kończy się bardzo szybko, prawda? ;-)) 

Te kilka lat, które spędziłam w RPA, będę wspominać zawsze z uśmiechem i tęsknotą (zostało mi niecałe 6 tygodni do wyjazdu). Choć to bardzo skomplikowany kraj i kwestie społeczne są tutaj naprawdę trudne i leżą mi na sercu, jego piękno i różnorodność są zachwycające. Spotkało mnie tu dużo dobrego, poznałam wielu fantastycznych ludzi i bardzo dużo się nauczyłam o życiu w ogóle. Na pewno będę tu często wracać :-)

Wakacyjny projekt dedykujemy akcji "AUTOSTOPEM DLA HOSPICJUM". 

Small_10624978_778906025503176_7792874102246560654_n

Przemek Skokowski wyruszył autostopem z Gdańska na Antarktydę, by zebrać 100 tys. zł. na Fundusz Dzieci Osieroconych oraz na rzecz dzieci z Domowego Hospicjum dla dzieci im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Na chwilę obecną brakuje 33 tys. Jeśli podoba Ci się nasz projekt, bardzo prosimy o wsparcie akcji dowolną kwotą.
Więcej info: https://www.siepomaga.pl/r/autostopemdlahospicjum

niedziela, 11 października 2015

Pilanesberg - pożegnania czas zacząć...

Zaczynam odliczanie do wyjazdu z RPA. Data jest już pewna - 15 grudnia. Czyli zostały 2 miesiące, a to wcale nie jest dużo! Niewiele mamy w międzyczasie wolnych weekendów, więc na liście ostatnich wycieczek wylądowały trzy miejsca: Kapsztad (i miejscowość Stanford, gdzie mieszka rodzina Tima), Durban (i Howick, również wizyta rodzinna), oraz Pilanesberg, nasz ulubiony park. Wróciliśmy właśnie z piątej wizyty i mam nadzieję, że będzie nam dane jeszcze tam kiedyś wrócić! Zabraliśmy namiot, wygodne krzesła kempingowe, lodówkę pełną mięsiwa, wina i cydru Savanna, i w piątek po południu wyruszyliśmy w drogę. Dwie godziny jazdy z Pretorii i zupełnie inny świat. Było strasznie gorąco, w ogóle ostanio temperatura trochę szaleje, a deszczu nadal jak na lekarstwo. W sobotę o 16:30 było 41 stopni! Nie chcę nawet myśleć, ile było w ciągu dnia, bo po porannym safari (park otwierają o 6 rano, więc wjechaliśmy niewiele później na ok. 4 godziny) siedziałam po prostu cieniu, z zimną Savanną, oddychając ciężko gorącym powietrzem, zupełnie niezdolna do niczego ;-) 

Tym razem nie udało nam się zobaczyć kotów. No, poza ogonem i tylnymi łapami lamparta leżącego pod krzakiem ;-) Ale Pilanesberg zafundował nam za to na przykład szakala odpędzanego przez ptaki od ich żerowiska, nosorożca czarnego gaszącego pragnienie w na poły wyschniętym wodopoju, a dziś rano słonica wyskoczyła na nas niespodziewanie z krzaków. Zatrzymaliśmy się w sporej odległości, żeby dać jej przestrzeń, bo miała ze sobą dwa młode. Wyłączyliśmy silnik, bo ten hałas słonie denerwuje. Patrzyła na nas przez dłuższą chwilę i powoli zaczęła podążać za swoimi dziećmi. Stwierdziliśmy, że możemy już chyba przejechać, bo najwyraźniej nasza obecność aż tak jej nie przeszkadza, więc włączyliśmy znów silnik. W tym momencie słonica się odwróciła, podniosła trąbę na wysokość oczu i nagle z furią ruszyła w naszą stronę. Wystartowaliśmy jak rakieta, ledwo udało nam się umknąć, w lustersku wtecznym mignęła mi tylko jej wyprostowana trąba w tumanach kurzu. Samochód, który jechał za nami, po kilku kilometrach nas dogonił. Kierowca z szerokim uśmiechem zapytał, czy - za przeproszeniem - nadal mamy czyste majtki ;-) Szczerze mówiąc, serce biło mi mocno przez dobrych kilka minut! Pan nam jeszcze powiedział, że cała scena wyglądała jak z filmu, a do tego słonica rzuciła za nami sporej wielkości gałąź, czego już nie zdążyliśmy zobaczyć. Takie atrakcje na zakończenie weekendu :-)

Aha, a dosłownie 3 kilometry od bramy parku, do której zmierzaliśmy, rodzina hipopotamów taplała się radośnie w jeziorku. Mały hipek był wyraźnie szczęśliwy u boku mamy :-) 

Może jeszcze uda nam się wcisnąć jeden weekendowy wyjazd do Pilanesberga, ale nawet jeśli nie, to i tak będę wspominać ten weekend z uśmiechem - choć mózg prawie mi się ugotował w tym nieziemskim upale ;-)






Natknęliśmy się na dwa trupy żyraf, oczywiście upolowane przez lwy...
Na szczęście żywych osobników było dużo więcej! ;-)
Springbok :-)
Waterbuck - czyli kob śniady
Nosorożec czarny - to gatunek krytycznie zagrożony, więc spotkanie z nim to zawsze przywilej...






Tsessebe - sasebi właściwy



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...