niedziela, 7 grudnia 2014

Kapsztad po raz n-ty

Nie wiem już, która to była wizyta w Kapsztadzie? Szósta? Ósma? Nieważne. To miasto nigdy mi się nie znudzi i zawsze odkrywam w nim coś nowego. Nie znam osoby, której Kapsztad by się nie podobał. Może powinnam tam polecieć też w zimie, żeby zobaczyć go w horyzontalnym deszczu ;-) Ale chyba nawet wtedy moja miłość do tego miasta by nie ucierpiała!

Pisałam już o Kapsztadzie kilka razy, więc nie będę się powtarzać, ale choć w zeszłym miesiącu odwiedziłam te same miejsca, to jednak jedna czy dwie przygody dodały smaczku mojemu pobytowi. Nadmieniam, że byłam z przyjaciółką, która chyba też dobrze się bawiła! :-)

Skorzystałyśmy z tzw. czerwonego autobusu, czyli City Sightseeing Cape Town. Bilet na dwa dni, obejmujący trzy trasy, a właściwie cztery, bo z jednej jest jeszcze odnoga do winnic w Constantia, plus opcję przechadzki z przewodnikiem po centrum lub po dzielnicy Bo-Kaap, krótki rejsik łódką po marinie, a nawet nocny przejazd na Signal Hill w celu podziwiania zachodu słońca - wszystko to za 250 randów, czyli ok. 75 zł. Nie najgorzej, prawda? Na pewno taniej niż wynajem samochodu i martwienie się, gdzie go zaparkować, bo w Kapsztadzie to nie zawsze jest takie łatwe! Wprawdzie nie da się przez te dwa dni wszystkiego zaliczyć, ale przynajmniej ma się różne opcje. Jeździłyśmy więc tak, wyskakując w różnych punktach miasta, spacerując i chłonąc po prostu jego atmosferę. 

Postanowiłyśmy też udać się na Robben Island. Ja już tam wcześniej byłam (i pisałam o tym tutaj), ale okazało się, że za drugim razem było to nieco inne doświadczenie. Przygoda zaczęła się przy zakupie biletów. Pan z obsługi przywitał nas przy wejściu do terminalu i kazał poczekać chwilę - poszedł do kas sprawdzić, czy są jeszcze bilety na ostatni prom tego dnia. Okazało się, że są, więc odesłał nas do okienka. Przywitałyśmy się z panem z kasy i wywiązała się następująca rozmowa (dobry przykład lokalnego poczucia humoru):

Ja: Pana kolega przysłał nas do pana, bo podobno są jeszcze bilety na dzisiejszy prom.
Pan z kasy (z kamienną twarzą): Hm, no nie do końca. Mój szef powiedział, że przyszłyście tu zaśpiewać nasz hymn państwowy.
Ja: Serio? Mamy śpiewać Nkosi Sikelel' iAfrika?
Pan z kasy obok (z szerokim uśmiechem): Yes!
Ja: Mogę co najwyżej zanucić, bo nie pamiętam wszystkich słów...
Pan z naszej kasy: Dobra, pokażcie gotówkę.
Ja i przyjaciółka: ???
Pan z kasy: Pokażcie, czy macie kasę na bilet.
Ja: Czyli ile mamy mieć?
Pan z kasy: 560 randów.
Wyciągamy gotówkę i pokazujemy. Potem pan każe sobie dać te pieniądze i, nadal bez mrugnięcia okiem, drukuje bilety i rzuca od niechcenia: Jutro o 9 rano. Ja na to, że ok, może być, i już zbieramy się do wyjścia (bez patrzenia na bilety), gdy pan woła za nami: Nie, dzisiaj o 15! 

No i załapałyśmy się na prom o 15. Który zresztą wcale o tej godzinie nie odpłynął, bo nie wrócił na czas z wyspy, więc czekałyśmy chyba 40 minut. Ale dopłynęłyśmy w końcu, i trafił nam się fantastyczny przewodnik. Jak już pisałam kiedyś, po więzieniu oprowadzają byli osadzeni, z których wielu osobiście znało Nelsona Mandelę. Nam trafił się niezwykle charyzmatyczny człowiek, który ostatnie trzy lata więzienia pracował jako kucharz. Żartował sobie, że gdyby ktoś potrzebował osobistego kucharza, to on się poleca, ale uwaga: wszystko, co przyrządzi, będzie gotowane, nie smażone czy duszone. Nieważne, czy warzywa, czy mięso, czy ryby - wszystko gotowane we wrzątku do obrzydzenia. Ludzie, którzy potrafią z humorem podejść do najtrudniejszych doświadczeń w swoim życiu zawsze mnie zadziwiają i wzbudzają ogromny szacunek. Ten były więzień był bardzo otwarty na pytania, opowiadał o swoich przeżyciach bardzo rzeczowo, ale i obrazowo. Aż chciało się z nim usiąść na wiele godzin, by posłuchać.

To moje ciche życzenie niemal się spełniło, bo gdy wycieczka dobiegła końca, okazało się, że promu nie ma. Wiatr wzmagał się z każdą minutą i drugi przewodnik (w autobusie, który nas obwoził po wyspie) stwierdził, że może być ciężko wrócić, bo ocean jest już mocno wzburzony. Ale zapewnił nas, że gdybyśmy utknęli (my, czyli grupa ok. 50 osób), to jest tu mały hotelik, on też może kilka osób u siebie ugościć (tak, na wyspie są stali mieszkańcy), a poza tym, jak pewnie zauważyliśmy podczas przechadzki po różnych budynkach kompleksu, miejsca jest sporo i nawet łóżek w celach powinno wystarczyć. Ha ha ha ;-) Ostatecznie jednak statek przypłynął i uznano, że da się nas jednak przetransportować do Kapsztadu. To było chyba najdłuższe 45 minut w moim życiu, bo bujało strasznie, a ja nie najlepiej znoszę wzburzone morskie fale... Wysiadłyśmy z przyjaciółką mocno blade, jeśli nie zielonkawe, i musiałyśmy porzucić nasz plan zjedzenia dużej kolacji z winem i lokalnymi smakołykami. Skończyło się na tym, że w supermarkecie kupiłyśmy chleb, trochę sera i warzywa, i wróciłyśmy do hotelu, gdzie wypiłyśmy też sporo herbaty przed snem... A mogłyśmy spędzić noc na pryczy w byłym więzieniu! ;-)



Ogródek Nelsona Mandeli w więzieniu na Robben Island. To on zasadził te rośliny (wtedy było ich więcej, bo rosły też różne warzywa) i to tu ukrywał m.in. rękopis "Long Walk to Freedom"
Nasz przewodnik opowiada o warunkach życia na Robben Island, które zależały od koloru skóry więźnia
Pingwiny na Robben Island
Widok na Górę Stołową i port w Kapsztadzie z promu
Na nabrzeżu V&A Waterfront często występują różni artyści - ta grupa była genialna!
Reszta naszego krótkiego pobytu w Kapsztadzie była już trochę spokojniejsza :-) Pogoda dopisywała (choć nadal bardzo wiało, więc kolejka na Górę Stołową była zamknięta). Fajnie jest pochodzić po centrum, wypić cider w jednej wielu knajpek, czy kupić rękodzieło i inne pamiątki na jednym ze straganów na Greenmarket Square.

Rząd RPA odmówił wizy Dalaj Lamie w tym roku, bo mogło to wpłynąć negatywnie na bliskie stosunki gospodarcze z Chinami... 
Greenmarket Square

Nie mogłyśmy też sobie odmówić kulinarnych przyjemności wyższego lotu. Pisałam na początku roku o Test Kitchen, a tym razem udałyśmy się do La Mouette. Cenowo bardziej przyjaźnie, a dla podniebienia równie udana uczta. Pyszne i pięknie podane potrawy idealnie dopasowane z winem - pycha! Kolacja składająca się z 8 wyszukanych dań (plus wino do 6 z nich) kosztowała w przeliczeniu ok. 180 zł za osobę, czyli moim zdaniem naprawdę niedrogo, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jakość. No i ledwo się wytoczyłyśmy z tej restauracji - nie ze względu na ilość spożytego wina (i wody!), ale jedzenia, którego wcale tak mało nie było! Bardzo polecam to miejsce.


Jedna z ulic w centrum Kapsztadu
I na zakończenie jeszcze kilka obrazków z Ogrodów Botanicznych Kirstenbosch oraz z winnicy Groot Constantia. W Ogrodach byłam też w marcu, czyli jesienią, kiedy już niewiele kwitło, ale i tak było przepięknie. Tym razem miałam okazję zobaczyć więcej wspaniale kwitnących roślin, głównie protei, narodowego symbolu. Kirstenbosch to zdecydowanie jedno z moich ulubionych miejsc w Kapsztadzie! Oczywiście winnice też znajdują się na tej liście ;-)

Groot Constantia, najstarsza winnica w RPA



Ogrody Botaniczne Kirstenbosch 
Gerbera Jamesona (Barberton daisy)




Protea

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...