"Grzmią" to mało powiedziane - huk jest taki, że własnych myśli się nie słyszy. Maj to pora, gdy poziom wody jest najwyższy, więc z jednej strony doświadcza się pełnej mocy wodospadu, a z drugiej żadna kurtka przeciwdeszczowa nie pomoże.
Siła uderzenia spadającej wody jest tak wielka, że na wodospadem unosi się gęsta i bardzo mokra mgiełka, więc chwilami ma się wrażenie, że choć słońce świeci, to spacerujemy w ulewnym deszczu. Ja przemokłam do suchej nitki, ale ciepło było, więc mi to nie przeszkadzało :-)
Ten cud natury odkrył dla świata w 1855 roku David Livingstone, szkocki misjonarz i odkrywca, i nazwał je na cześć ówczesnej królowej brytyjskiej. Zarówno dla Zimbabwe, jak i dla Zambii Wodospady stały się bardzo ważnym ośrodkiem turystycznym. Po stronie Zimbabwe znajduje się prawie cały wodospad (ok. 1,5 km), na stronę zambijską można przejść mostem - a po drodze skoczyć z niego na bungee ;-)
Miasteczko Victoria Falls w Zimbabwe (i siostrzane Livingstone w Zambii) to oazy dla turystów. Szczególnie to pierwsze, bo wiadomo, że w Zimbabwe bywa różnie. Jednak Vic Falls, jak się je potocznie nazywa, jest bardzo bezpieczne. Znajdują się tam niemal wyłącznie hotele, w tym słynny Victoria Falls Hotel, zbudowany na początku XX wieku. Kolonialny charakter tego miejsca jest pieczołowicie pielęgnowany, co sprawia dość surrealistyczne wrażenie, gdy ma się świadomość, jak wygląda obecnie reszta kraju. Ale dla większości turystów (zwłaszcza z USA) taka bańka bezpieczeństwa i luksusowej staroświeckości to dokładnie to, czego potrzebują. Do hotelu może wejść każdy, i warto, bo widok na most i wodospady jest naprawdę piękny. Serwuje się tam też każdego popołudnia tzw. High Tea, czyli stylizowaną na czasy kolonialne przekąskę przy filiżance herbaty. Cena: $30 za dwie osoby. Wprawdzie jedzenie, a zwłaszcza ciasta, bardzo mnie rozczarowały, to jednak sceneria jest jak z filmu i nie żałuję, że odhaczyłam również tę atrakcję ;-)
Guźce są wszędzie :-) |
Unoszącą się nad wodospadem mgłę można podziwiać ze stylowych leżaków. |
Na zakończenie anegdota. Z Vic Falls jechaliśmy do Botswany i zastanawiałam się, jak to będzie na granicy. Jest to niewielkie przejście, tłoku nie ma. Po stronie Zimbabwe weszliśmy do budynku, gdzie znajdowały się dwa okienka. Paszport trzymałam w ręku i czekałam na swoją kolej do wpisu do rejestru. Gdy podeszłam do okienka, strażnik powitał mnie miłym uśmiechem i pozdrowił bardzo ładną polszczyzną: dzień dobry, jak się pani ma? Zatkało mnie oczywiście :-) Pan powiedział mi, że po prostu zobaczył mój paszport i że przede mną kilku Polaków już tę granicę przekraczało. Pożegnał mnie również bezbłędnym "do widzenia, miłego dnia". Niestety, nie miałam czasu na pogawędkę, bo czekał na nas transport, a strażnik miał zdaje się górę papierów do przejrzenia, więc nie udało mi się dowiedzieć, kiedy i gdzie nauczył się polskich pozdrowień. Ale było to bardzo miłe doświadczenie :-)