poniedziałek, 23 czerwca 2014

Victoria Falls - Wodospady Wiktorii (Zimbabwe)

Mgła, która grzmi. Tak można przetłumaczyć lokalną nazwę Mosi-oa-Tunya, czyli Wodospadów Wiktorii, jednych z największych na świecie; średni przepływ wody to 1088 m³/s. Znajdują się one na granicy Zimbabwe i Zambii, na rzece Zambezi, i w maju miałam okazję przekonać się, czy rzeczywiście grzmią. 


"Grzmią" to mało powiedziane - huk jest taki, że własnych myśli się nie słyszy. Maj to pora, gdy poziom wody jest najwyższy, więc z jednej strony doświadcza się pełnej mocy wodospadu, a z drugiej żadna kurtka przeciwdeszczowa nie pomoże. 


Siła uderzenia spadającej wody jest tak wielka, że na wodospadem unosi się gęsta i bardzo mokra mgiełka, więc chwilami ma się wrażenie, że choć słońce świeci, to spacerujemy w ulewnym deszczu. Ja przemokłam do suchej nitki, ale ciepło było, więc mi to nie przeszkadzało :-)


Wodospady Wiktorii dobrze jest oglądać zarówno z ziemi, jak i z powietrza. Dopiero wtedy docenia się ich ogrom i piękno. Co 15 minut startują helikoptery i w ciągu 12-minutowego lotu za niebagatelną sumę $140 można je zobaczyć w całej okazałości. Warto wydać te pieniądze, bo w końcu ile razy człowiek udaje się w takie miejsca? Ja już raczej tam nie wrócę, bo mam bardzo długą listę miejsc, które chcę odwiedzić. Okazało się też, że 12 minut w zupełności wystarcza, by obfotografować wodospady z każdej strony i zachwycić się widokami. Poza tym odkryłam, że choć nie lubię latać samolotami, to helikopterem mogłabym częściej :-)





Ten cud natury odkrył dla świata w 1855 roku David Livingstone, szkocki misjonarz i odkrywca, i nazwał je na cześć ówczesnej królowej brytyjskiej. Zarówno dla Zimbabwe, jak i dla Zambii Wodospady stały się bardzo ważnym ośrodkiem turystycznym. Po stronie Zimbabwe znajduje się prawie cały wodospad (ok. 1,5 km), na stronę zambijską można przejść mostem - a po drodze skoczyć z niego na bungee ;-)



Miasteczko Victoria Falls w Zimbabwe (i siostrzane Livingstone w Zambii) to oazy dla turystów. Szczególnie to pierwsze, bo wiadomo, że w Zimbabwe bywa różnie. Jednak Vic Falls, jak się je potocznie nazywa, jest bardzo bezpieczne. Znajdują się tam niemal wyłącznie hotele, w tym słynny Victoria Falls Hotel, zbudowany na początku XX wieku. Kolonialny charakter tego miejsca jest pieczołowicie pielęgnowany, co sprawia dość surrealistyczne wrażenie, gdy ma się świadomość, jak wygląda obecnie reszta kraju. Ale dla większości turystów (zwłaszcza z USA) taka bańka bezpieczeństwa i luksusowej staroświeckości to dokładnie to, czego potrzebują. Do hotelu może wejść każdy, i warto, bo widok na most i wodospady jest naprawdę piękny. Serwuje się tam też każdego popołudnia tzw. High Tea, czyli stylizowaną na czasy kolonialne przekąskę przy filiżance herbaty. Cena: $30 za dwie osoby. Wprawdzie jedzenie, a zwłaszcza ciasta, bardzo mnie rozczarowały, to jednak sceneria jest jak z filmu i nie żałuję, że odhaczyłam również tę atrakcję ;-) 

Guźce są wszędzie :-)
Unoszącą się nad wodospadem mgłę można podziwiać ze stylowych leżaków.

Na zakończenie anegdota. Z Vic Falls jechaliśmy do Botswany i zastanawiałam się, jak to będzie na granicy. Jest to niewielkie przejście, tłoku nie ma. Po stronie Zimbabwe weszliśmy do budynku, gdzie znajdowały się dwa okienka. Paszport trzymałam w ręku i czekałam na swoją kolej do wpisu do rejestru. Gdy podeszłam do okienka, strażnik powitał mnie miłym uśmiechem i pozdrowił bardzo ładną polszczyzną: dzień dobry, jak się pani ma? Zatkało mnie oczywiście :-) Pan powiedział mi, że po prostu zobaczył mój paszport i że przede mną kilku Polaków już tę granicę przekraczało. Pożegnał mnie również bezbłędnym "do widzenia, miłego dnia". Niestety, nie miałam czasu na pogawędkę, bo czekał na nas transport, a strażnik miał zdaje się górę papierów do przejrzenia, więc nie udało mi się dowiedzieć, kiedy i gdzie nauczył się polskich pozdrowień. Ale było to bardzo miłe doświadczenie :-)

niedziela, 22 czerwca 2014

Mark Behr "The Smell of Apples" ("Zapach jabłek'")

Kolejna powieść południowoafrykańska, i znów autorstwa Afrykanera, ale o zupełnie innym charakterze, niż opisane już przez mnie wspomnienia Riana Malana. "The Smell of Apples" to debiut literacki Marka Behra (wersja afrikaans została opublikowana w 1993 roku, a angielska w 1995). Autor urodził się wprawdzie w Tanganice (obecnie Tanzanii), lecz po nacjonalizacji za rządów Juliusa Nyerere ziemi będącej w posiadaniu białych farmerów jego rodzina określiła się jako Afrykanerzy i wyemigrowała do RPA. Behr uczęszczał do szkół, w których afrikaans był pierwszym językiem, wziął także udział w wojnie domowej w Angoli. Obecnie wykłada literaturę i prowadzi warsztaty kreatywnego pisania w Kapsztadzie i na kilku uniwersytetach w USA.




"The Smell of Apples" to niewielka książka, raptem 200 stron. Trudno mi się było od niej oderwać, przeczytałam ją w ciągu jednego dnia, bo jest napisana bardzo przystępnie i wciąga od pierwszej strony. Są to właściwie luźne wspomnienia z dzieciństwa przeplatane z obrazami z wojny w Angoli. Mark Behr wspaniale opisuje dorastanie w afrykanerskiej mentalności w latach 70. XX w. Narratorem jest 11-letni Marnus, którego tata jest generałem w południowoafrykańskiej armii, a mama byłą śpiewaczką operową, która porzuciła karierę na rzecz rodziny. Mieszkają pod Kapsztadem, gdzie większość stanowią czarni i Kolorowi. Marnus opowiada o szkole, przyjaźni i relacjach z sąsiadami o odmiennym kolorze skóry. Choć jego własne doświadczenia i spotkania z nimi są na ogół pozytywne, wychowywany jest w przekonaniu, że czarni i Kolorowi są ludźmi niższej kategorii, a reszta świata kompletnie nie rozumie złożoności południowoafrykańskiego społeczeństwa. Sankcje nałożone na RPA przez Zachód wynikają więc z ignorancji tamtejszych rządów. W domu Marnusa często zatrzymują się goście jego ojca z innych krajów, a wizyta jednego z nich, chilijskiego generała, do którego wszyscy zwracają się per Mr Smith, na zawsze zmieni życie chłopca. 

Dawno nie czytałam czegoś tak niewielkiego, co zrobiłoby na mnie tak ogromne wrażenie. Narracja jest bardzo prosta, stylizowana na język 11-letniego chłopca, który powtarza zasłyszane w domu komunikaty i opinie dotyczące relacji z ludźmi o innym kolorze skóry czy sytuacji politycznej w kraju i na świecie. Marnus opowiada też o przyjaźni z Frikkiem, z którym spędza niemal każdą wolną chwilę, o szkole, wakacjach z rodziną, a także o służącej Doreen i jej synu, potwornie okaleczonym przez białych napastników. I w tym właśnie leży siła tej książki, bo widzimy młodego, niewinnego chłopca, którego światopogląd jest kształtowany przez rodziców i otoczenie. Marnus szanuje rodziców i wierzy, że to co mówią, jest prawdą. Jego starsza siostra natomiast jest coraz bardziej sceptyczna. Wizyta w Holandii i liberalne poglądy ciotki mieszkającej w Londynie zasiały ziarno nieufności w głowie Ilse, która zaczyna kwestionować poglądy ojca i matki. Opowieść Marnusa przeplatana jest wspomnieniami z walk w Angoli podczas wojny domowej, która rozpoczęła się tuż po odzyskaniu niepodegłości przez ten kraj w 1975 roku i trwała aż do roku 2002.

A czym jest tytułowy zapach jabłek? Z jednej strony to symbol kultury afrykanerskiej - ojciec Marnusa mówi mu pewnego dnia, że nawet jabłka przywieźli do RPA jego przodkowie. Z drugiej jednak strony symbolizują one chwiejne podstawy doktryny apartheidu. Pod koniec książki Frikkie, przyjaciel Marnusa, bierze do ręki jabłko, które pachnie zgnilizną. Mimo że myje ręce wybielaczem, za radą Marnusa, który wie, co przydarzyło się Frikkiemu o poranku, zapach ten nadal się utrzymuje, choć kolejne jabłka wydają się Marnusowi w porządku. Paskudny zapach zgniłych jabłek to metafora ukazująca stan republiki w czasach apartheidu pod koniec lat 80. 

Mark Behr otrzymał kilka nagród i nominacji za tę powieść, czemu się nie dziwię. Niezwykłe jest to, ile emocji i poruszających obrazów można zawrzeć na tak niewielu stronach. Mocy tej książce dodaje prosta i nienachalna narracja młodego chłopca, a potem żołnierza, który w obliczu wojny zdaje sobie sprawę, że kolor skóry w sytuacji tak ekstremalnej nie ma najmniejszego znaczenia. Jest to wspaniała opowieść o dorastaniu i kształtowaniu własnego światopoglądu. Zakończenie zwaliło mnie z nóg i dodało tej historii zupełnie nowego wymiaru. To jedna z tych książek, do których pewnie już nie wrócę, bo nie będzie takiej potrzeby. Po prostu nigdy jej nie zapomnę.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...