niedziela, 7 grudnia 2014

Kapsztad po raz n-ty

Nie wiem już, która to była wizyta w Kapsztadzie? Szósta? Ósma? Nieważne. To miasto nigdy mi się nie znudzi i zawsze odkrywam w nim coś nowego. Nie znam osoby, której Kapsztad by się nie podobał. Może powinnam tam polecieć też w zimie, żeby zobaczyć go w horyzontalnym deszczu ;-) Ale chyba nawet wtedy moja miłość do tego miasta by nie ucierpiała!

Pisałam już o Kapsztadzie kilka razy, więc nie będę się powtarzać, ale choć w zeszłym miesiącu odwiedziłam te same miejsca, to jednak jedna czy dwie przygody dodały smaczku mojemu pobytowi. Nadmieniam, że byłam z przyjaciółką, która chyba też dobrze się bawiła! :-)

Skorzystałyśmy z tzw. czerwonego autobusu, czyli City Sightseeing Cape Town. Bilet na dwa dni, obejmujący trzy trasy, a właściwie cztery, bo z jednej jest jeszcze odnoga do winnic w Constantia, plus opcję przechadzki z przewodnikiem po centrum lub po dzielnicy Bo-Kaap, krótki rejsik łódką po marinie, a nawet nocny przejazd na Signal Hill w celu podziwiania zachodu słońca - wszystko to za 250 randów, czyli ok. 75 zł. Nie najgorzej, prawda? Na pewno taniej niż wynajem samochodu i martwienie się, gdzie go zaparkować, bo w Kapsztadzie to nie zawsze jest takie łatwe! Wprawdzie nie da się przez te dwa dni wszystkiego zaliczyć, ale przynajmniej ma się różne opcje. Jeździłyśmy więc tak, wyskakując w różnych punktach miasta, spacerując i chłonąc po prostu jego atmosferę. 

Postanowiłyśmy też udać się na Robben Island. Ja już tam wcześniej byłam (i pisałam o tym tutaj), ale okazało się, że za drugim razem było to nieco inne doświadczenie. Przygoda zaczęła się przy zakupie biletów. Pan z obsługi przywitał nas przy wejściu do terminalu i kazał poczekać chwilę - poszedł do kas sprawdzić, czy są jeszcze bilety na ostatni prom tego dnia. Okazało się, że są, więc odesłał nas do okienka. Przywitałyśmy się z panem z kasy i wywiązała się następująca rozmowa (dobry przykład lokalnego poczucia humoru):

Ja: Pana kolega przysłał nas do pana, bo podobno są jeszcze bilety na dzisiejszy prom.
Pan z kasy (z kamienną twarzą): Hm, no nie do końca. Mój szef powiedział, że przyszłyście tu zaśpiewać nasz hymn państwowy.
Ja: Serio? Mamy śpiewać Nkosi Sikelel' iAfrika?
Pan z kasy obok (z szerokim uśmiechem): Yes!
Ja: Mogę co najwyżej zanucić, bo nie pamiętam wszystkich słów...
Pan z naszej kasy: Dobra, pokażcie gotówkę.
Ja i przyjaciółka: ???
Pan z kasy: Pokażcie, czy macie kasę na bilet.
Ja: Czyli ile mamy mieć?
Pan z kasy: 560 randów.
Wyciągamy gotówkę i pokazujemy. Potem pan każe sobie dać te pieniądze i, nadal bez mrugnięcia okiem, drukuje bilety i rzuca od niechcenia: Jutro o 9 rano. Ja na to, że ok, może być, i już zbieramy się do wyjścia (bez patrzenia na bilety), gdy pan woła za nami: Nie, dzisiaj o 15! 

No i załapałyśmy się na prom o 15. Który zresztą wcale o tej godzinie nie odpłynął, bo nie wrócił na czas z wyspy, więc czekałyśmy chyba 40 minut. Ale dopłynęłyśmy w końcu, i trafił nam się fantastyczny przewodnik. Jak już pisałam kiedyś, po więzieniu oprowadzają byli osadzeni, z których wielu osobiście znało Nelsona Mandelę. Nam trafił się niezwykle charyzmatyczny człowiek, który ostatnie trzy lata więzienia pracował jako kucharz. Żartował sobie, że gdyby ktoś potrzebował osobistego kucharza, to on się poleca, ale uwaga: wszystko, co przyrządzi, będzie gotowane, nie smażone czy duszone. Nieważne, czy warzywa, czy mięso, czy ryby - wszystko gotowane we wrzątku do obrzydzenia. Ludzie, którzy potrafią z humorem podejść do najtrudniejszych doświadczeń w swoim życiu zawsze mnie zadziwiają i wzbudzają ogromny szacunek. Ten były więzień był bardzo otwarty na pytania, opowiadał o swoich przeżyciach bardzo rzeczowo, ale i obrazowo. Aż chciało się z nim usiąść na wiele godzin, by posłuchać.

To moje ciche życzenie niemal się spełniło, bo gdy wycieczka dobiegła końca, okazało się, że promu nie ma. Wiatr wzmagał się z każdą minutą i drugi przewodnik (w autobusie, który nas obwoził po wyspie) stwierdził, że może być ciężko wrócić, bo ocean jest już mocno wzburzony. Ale zapewnił nas, że gdybyśmy utknęli (my, czyli grupa ok. 50 osób), to jest tu mały hotelik, on też może kilka osób u siebie ugościć (tak, na wyspie są stali mieszkańcy), a poza tym, jak pewnie zauważyliśmy podczas przechadzki po różnych budynkach kompleksu, miejsca jest sporo i nawet łóżek w celach powinno wystarczyć. Ha ha ha ;-) Ostatecznie jednak statek przypłynął i uznano, że da się nas jednak przetransportować do Kapsztadu. To było chyba najdłuższe 45 minut w moim życiu, bo bujało strasznie, a ja nie najlepiej znoszę wzburzone morskie fale... Wysiadłyśmy z przyjaciółką mocno blade, jeśli nie zielonkawe, i musiałyśmy porzucić nasz plan zjedzenia dużej kolacji z winem i lokalnymi smakołykami. Skończyło się na tym, że w supermarkecie kupiłyśmy chleb, trochę sera i warzywa, i wróciłyśmy do hotelu, gdzie wypiłyśmy też sporo herbaty przed snem... A mogłyśmy spędzić noc na pryczy w byłym więzieniu! ;-)



Ogródek Nelsona Mandeli w więzieniu na Robben Island. To on zasadził te rośliny (wtedy było ich więcej, bo rosły też różne warzywa) i to tu ukrywał m.in. rękopis "Long Walk to Freedom"
Nasz przewodnik opowiada o warunkach życia na Robben Island, które zależały od koloru skóry więźnia
Pingwiny na Robben Island
Widok na Górę Stołową i port w Kapsztadzie z promu
Na nabrzeżu V&A Waterfront często występują różni artyści - ta grupa była genialna!
Reszta naszego krótkiego pobytu w Kapsztadzie była już trochę spokojniejsza :-) Pogoda dopisywała (choć nadal bardzo wiało, więc kolejka na Górę Stołową była zamknięta). Fajnie jest pochodzić po centrum, wypić cider w jednej wielu knajpek, czy kupić rękodzieło i inne pamiątki na jednym ze straganów na Greenmarket Square.

Rząd RPA odmówił wizy Dalaj Lamie w tym roku, bo mogło to wpłynąć negatywnie na bliskie stosunki gospodarcze z Chinami... 
Greenmarket Square

Nie mogłyśmy też sobie odmówić kulinarnych przyjemności wyższego lotu. Pisałam na początku roku o Test Kitchen, a tym razem udałyśmy się do La Mouette. Cenowo bardziej przyjaźnie, a dla podniebienia równie udana uczta. Pyszne i pięknie podane potrawy idealnie dopasowane z winem - pycha! Kolacja składająca się z 8 wyszukanych dań (plus wino do 6 z nich) kosztowała w przeliczeniu ok. 180 zł za osobę, czyli moim zdaniem naprawdę niedrogo, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jakość. No i ledwo się wytoczyłyśmy z tej restauracji - nie ze względu na ilość spożytego wina (i wody!), ale jedzenia, którego wcale tak mało nie było! Bardzo polecam to miejsce.


Jedna z ulic w centrum Kapsztadu
I na zakończenie jeszcze kilka obrazków z Ogrodów Botanicznych Kirstenbosch oraz z winnicy Groot Constantia. W Ogrodach byłam też w marcu, czyli jesienią, kiedy już niewiele kwitło, ale i tak było przepięknie. Tym razem miałam okazję zobaczyć więcej wspaniale kwitnących roślin, głównie protei, narodowego symbolu. Kirstenbosch to zdecydowanie jedno z moich ulubionych miejsc w Kapsztadzie! Oczywiście winnice też znajdują się na tej liście ;-)

Groot Constantia, najstarsza winnica w RPA



Ogrody Botaniczne Kirstenbosch 
Gerbera Jamesona (Barberton daisy)




Protea

piątek, 5 grudnia 2014

Pierwsza rocznica śmierci Nelsona Mandeli

Trudno mi uwierzyć, że to już rok minął od śmierci charyzmatycznego Ojca Narodu. W zeszłym roku o tej porze zaczynałam tydzień siedzenia w pracy do późnych godzin nocnych, pomagając w przygotowaniach wizyt wszystkich żyjących premierów brytyjskich oraz przywódcy opozycji, z żonami i różnej maści asystentami, którzy postanowili pofatygować się do RPA na pogrzeb najsłynniejszego Południowoafrykańczyka (pisałam o tych wszystkich wydarzeniach tutaj i tutaj).

Biuro prezydenta rozesłało odezwę (od wiceprezydenta właściwie), w której wezwało do uczczenia pamięci Madiby 3 minutami i 7 sekundami "hałasu" przed godziną 10 (wuwuzele, klaksowny, dzwony kościelne, cokolwiek), a następnie 3 minutami ciszy po 10 - ma to związek z 67 latami pracy Mandeli na rzecz społeczeństwa. Notka wyglądała tak:

Acting President Cyril Ramaphosa urges South Africans to observe a minute of silence in honour of Nelson Mandela

Pretoria - Acting President Cyril Ramaphosa, will tomorrow, Friday, 5 December, deliver the keynote address at the official commemoration ceremony of the late former President Nelson Mandela at Freedom Park, in Pretoria.

On behalf of President Jacob Zuma, the government and the Nelson Mandela Foundation, calls on all South Africans, churches, mosques, temples, factories, schools and motorists to:

? Ring their bells, sirens, hoot, and use loud hailers etc to call the country to attention at 3 minutes and 7 seconds to 10h00 

? Observe of a moment of silence at 10h00 until 10h03.

?  The moment of silence should end by the singing of the National Anthem at 10h03 across the country.

? South Africans are urged to wear their favourite Mandela t-shirt, shirt or other memorabilia on December 5 in his remembrance.

? We call on those on social media to participate in a campaign using #RememberMandela to share their memories of Nelson Mandela. 

Acting President Ramaphosa said, "On 5 December 2013 we lost the father of the nation, one of the most revered leaders our country has ever produced, Nelson Mandela. In his memory we draw strength and comfort from the love, support and unity he bequeathed to the people of South Africa, Africa and the world. We are stronger and more united by the legacy he left us.”

As part of the national commemoration service, a wreath laying ceremony will take place at the Mandela statue in the Union Buildings lawns at 08h00 tomorrow, Friday 5 December. In this context, veterans of the struggle for freedom and those who fought side-by-side with Nelson Mandela in the just struggle against apartheid will participate in the wreath laying ceremony. It will be open to all South Africans and members of the public are urged to visit the site throughout the day to lay wreaths. 

Provincial governments throughout the country will also be holding commemorative services to mark the first year since the passing of Nelson Mandela.

"Let us all keep Nelson Mandela's legacy alive by living his values in every aspect of our own lives - unflinching sacrifice in the humble service of all of humanity. All South Africans are urged to play their part in moving South Africa forward as part of efforts to build a better South Africa, in a better Africa, in a better world, and in memory of this icon of our people, Nelson Mandela,” said Acting President Ramaphosa.

Enquiries: Ronnie Mamoepa 082 990 4853


Issued by: The Presidency
Pretoria
Operation Phakisa: www.operationphakisa.gov.za

Join us on FacebookFollow us on TwitterOur YouTube ChannelFlickr


W wielu miastach miały miejsce różne wydarzenia na jego cześć, w Parku Wolności w Pretorii na przykład odbyło się wielowyznaniowe nabożeństwo (choć to chyba nie do końca właściwe słowo, angielskie "service" bardziej oddaje neutralność). Weterani walki z apartheidem, na czele z wieloletnim przyjacielem Mandeli Ahmedem Kathradą, złożyli też wieńce pod pomnikiem byłego prezydenta, który znajduje się przed siedzibą prezydenta Union Buildings. 

Media natomiast zastanawiają się, jak się obecnie miewa dziedzictwo Mandeli i ideały, które głosił. Z jednej strony przez 20 lat demokracji RPA poczyniła ogromny postęp pod wieloma względami - stała się przede wszystkim gospodarczą potęgą na kontynencie. Madiba marzył jednak o tęczowym narodzie, gdzie kolor skóry nie będzie miał znaczenia i gdzie wszyscy będą żyli w zgodzie i wzajemnie się wspierali. To oczywiście piękne i bardzo idealistyczne, ale do celu jest jeszcze długa droga. Ja sama w pracy widzę na co dzień, że podziały nie istnieją jedynie między białymi, czarnymi i kolorowymi, ale także wewnątrz tych grup. Na lunchu Tswana siedzą osobno, Sotho osobno. Młodzi ludzie mają też bardzo głęboko zaszczepioną nienawiść do idei apartheidu i nadal zrzucają na niego winę za wszelkie niepowodzenia. A niektórzy trochę starsi wręcz odwrotnie - wspominają ten czas jako ciężki, owszem, ale przynajmniej był większy porządek i więcej pracy... Przypomina mi to opinie niektórych Polaków, że za komuny było lepiej i równiej... Ale wracając do RPA - już wiele razy pisałam, że apartheid nadal funkcjonuje w ludzkich umysłach. Tego nie da się wymazać ot, tak, w ciągu dwóch dekad. Dodatkowo biorąc pod uwagę fakt, jak wygląda obecny rząd i jak działa ANC, jak bardzo skorumpowany jest aparat państwowy, nie można się dziwić, że sceptyków nie brakuje. Z drugiej jednak strony fakt, że o tych problemach cały czas głośno się mówi świadczy o tym, że społeczeństwo to jest otwarte i nie boi się wygłaszać swojej opinii. Dobrze, że Mandela nadal jest dla ludzi wzorem, ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby rząd też zszedł z wysokiego stołka i zajął się porządnym rządzeniem, a nie wyłącznie dbaniem o swoje własne interesy. Były prezydent FW de Klerk, który wraz z Mandelą otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, wezwał rodaków do uszanowania jego dziedzictwa, które pozostaje drogowskazem dla społeczeństwa wchodzącego w trzecią dekadę demokracji. Oby elita rządząca wzięła sobie te słowa choć trochę do serca...

wtorek, 2 grudnia 2014

Kosi Bay, czyli przygód z namiotem bez śledzi ciąg dalszy!

Właściwie to niechronologicznie mi wyszło, bo do Kosi Bay pojechaliśmy po Suazi, a przed Ithalą. Ale kto powiedział, że wszystko musi być po kolei ;-) W każdym razie śledzi do namiotu nadal nie mieliśmy, a w Kosi Bay okazało się to bardzo istotne. Od początku jednak.


Kosi Bay znajduje się tuż przy granicy z Mozambikiem - do przejścia granicznego jest jakieś 10 km, a komórki częściej łapią sygnał tamtejszego operatora niż lokalnego. Nazwa jest trochę myląca, bo nie jest to tak naprawdę zatoka, a ciąg czterech jezior, które spotykają się z Oceanem Indyjskim. Kosi Bay jest częścią iSimangaliso Wetland Park, znajdującego się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Byłam już wcześniej w południowej części tego parku, w St. Lucia - po naszym pieszym safari w Hluhluwe-iMfolozi

Zatrzymaliśmy się w kompleksie oddalonym od największego w okolicy o kilkanaście kilometrów. Namioty rozbija się na wydzielonych i ogrodzonych płotem stanowiskach, co nie tylko daje poczucie większej prywatności, ale też osłania od wiatru. No, do pewnego stopnia, ale o tym za chwilę :-) O prywatność w sumie nie musieliśmy się martwić, bo oprócz nas był tylko jeden pan z pieskiem, a także dwóch Francuzów. Oraz trzy psy i dwa koty - stali rezydenci.



Do plaży szło się około 40 minut, co przy panującym upale i wilgotności było trochę męczące, ale nie chcieliśmy ryzykować utknięcia samochodem w piachu. Ale warto było się pomęczyć, bo nie dość, że widoki piękne, to po drodze mijaliśmy lokalnych mieszkańców z ludu Tonga, którzy od wieków praktykują tradycję poławiania ryb z jezior przy pomocy specjalnie zainstalowanych konstrukcji z trzcin i innych gałęzi. Życie toczy się tam powoli, zgodnie z rytmem natury. Na pewno łatwe nie jest, ale jednak miło było zobaczyć tych ludzi kultywujących w spokoju swoje obyczaje i nie zważających specjalnie na tzw. postęp.




Gdy dotarliśmy w końcu do plaży, zastaliśmy na niej naszych Francuzów, którzy zresztą zaraz się zwinęli - i mieliśmy tę całą przestrzeń dla siebie. Odpływ był coraz bardziej zauważalny i wkrótce mogliśmy połazić sobie po mokrym piasku, pozbierać muszelki, a w tle huczał ocean. Mój luby skorzystał też z okazji, by popodziwiać świat podwodny, bo Kosi Bay to dobre miejsce na snorkeling. Poleżeliśmy trochę, pospacerowaliśmy, no i trochę nam zajęło potem wracanie na brzeg, bo woda się nieco inaczej rozłożyła i w niektórych miejscach było trochę za głęboko, żeby przejść bez zamoczenia plecaków. Udało nam się w końcu (ale zapłaciliśmy za to dość wysoką cenę, bo skupiając się na poszukiwaniu wystarczająco płytkiego terenu nie smarowaliśmy się już dodatkowo kremem z filtrem...).




Po tym porannym smażeniu się (dosłownie - ja miałam różne dziwne wzorki na ramionach, plecach i stopach) niespecjalnie uśmiechało nam się iść znowu te kilka kilometrów w jeszcze większym upale. Na szczęście na naszej drodze pojawiła się pani w wielkim pojeździe terenowym, w którym miała tylko dwoje starszych Amerykanów. Gdy zobaczyła, jak się wyłaniamy z wody spoceni i tu i ówdzie podpieczeni, zaproponowała, że nas podwiezie. Nie zapomnę jej nigdy tej przysługi, bo pewnie nabawilibyśmy się udaru słonecznego, a przynajmniej cieplnego! 

Po prysznicu i nałożeniu grubej warstwy różnych kremów na zaczerwienione częśći ciała postanowiliśmy wybrać się na lunch do pobliskiego większego kompleksu, bo w naszym nie było za bardzo z czego wybierać. Powiedziano nam, że możemy zamówić posiłek dzień wcześniej, ale gdy zapytaliśmy, co jest do wyboru, to okazało się, że albo curry z kurczakiem, albo spaghetti bolognese. Cóż, nie po to jechaliśmy nad ocean, i do tego w okolice Mozambiku, żeby nie zjeść ryb czy kalmarów! Na szczęście restauracja w Kosi Bay Lodge była otwarta i miała w menu lokalne potrawy. I tu pojawia się kluczowa postać naszego pobytu w Kosi Bay - jeden z pracowników, czy może menedżerów restauracji, nie jestem pewna. Ważne, że przechodząc obok naszego stolika rzucił zwyczajowe "Howzit!" i oznajmił, że wieczorem będzie kosmiczna burza, która rozpęta się ok. 20:00 - 20:30. Mina nam trochę zrzedła, bo już poprzedniej nocy trochę wiało i choć nasz namiot się nie zawalił, to jednak patyki zamiast śledzi niespecjalnie się sprawdziły, bo podłoże było za miękkie i ciągle wyłaziły z ziemi. Podpytaliśmy więc jeszcze obsługę, czy rzeczywiście ma być taka straszna burza, i niestety otrzymaliśmy odpowiedź twierdzącą. Nad górą kalmarów i pysznymi rybami, przy butelkach ciderów Savanna i Hunter's Dry ustaliliśmy więc, że po powrocie do naszej bazy zapytamy, czy na tę noc moglibyśmy przenieść się do namiotu safari. Całe szczęście, że menadżer nie robił problemów. To, co działo się w nocy, trudno opisać. Pan z restauracji pomylił się o pół godziny - nawałnica przyszła o 21. Najważniejszym jej elementem był jednak wiatr - właściwie huraganowy. Nie wiem, czy z naszego namiotu cokolwiek by zostało, bo tak naprawdę przez całą noc zastanawialiśmy się, czy ten mocno przymocowany do podłoża namiot safari to wytrzyma. Wszystko łopotało, trzęsło się, chybotało, jakby koniec świata się zbliżał. Serio, nigdy czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam! Rano obsługa miała trochę do naprawiania, bo niektóre parawany z trzcin jednak się poddały. Chociaż niewiele spaliśmy, to jednak będziemy też chyba do końca życia wdzięczni panu z Kosi Bay Lodge :-)

Następnego ranka z namiotem w jednym kawałku wyruszyliśmy do Ithali, i to właśnie wtedy mój pomysłowy mężczyzna wymyślił, że zamiast śledzi mogą nam posłużyć drewniane łyżki ;-)

A na zakończenie jeszcze kilka zdjęć z St. Lucia z ubiegłego roku, żeby dopełnić obraz tego pięknego, choć czasami zupełnie szalonego, regionu RPA :-)









niedziela, 30 listopada 2014

Rezerwat przyrody Ithala - perełka prowincji KwaZulu-Natal!

Podczas ostatnich wakacji odwiedziliśmy rezerwat Ithala, o którym niewiele osób słyszało, a o którym wyczytaliśmy pozytywne rzeczy i nas zaintrygował. Nie zawiedliśmy się. Ithala to bardzo malownicze miejsce, a kemping znajduje się w zupełnym odosobnieniu, na wschodzie parku przy rzece, i nie jest ogrodzony. Trzeba więc uważać, zwłaszcza w nocy i o świcie, bo nie wiadomo, jakie zwierzę się spotka! ;-) Nie trzeba oczywiście spać w namiocie - są też bungalowy i domki, które z zewnątrz wyglądały bardzo ładnie. My musieliśmy znów uruchomić szare komórki z związku z brakiem śledzi - do przymocowania namiotu do podłoża użyliśmy tym razem drewnianych łyżek, które spisały się na medal :-) Starsza para, która obozowała nieopodal, przechodząc obok tej konstrukcji zatrzymała się na moment, by się przyjrzeć im w lekkim zdumieniu. Po chwili pan oświadczył, że jest Holendrem z krwi i kości, więc może ubić z nami interes i odsprzedać nam sześć śledzi. Podziękowaliśmy, ale za to pożyczyliśmy od nich igłę i linkę wędkarską (pan zasugerował, że jest lepsza niż normalna nić, bo mocniejsza), by zaszyć zepsuty zamek (nie chcieliśmy mieć wielkich mrówek w środku namiotu, a było ich sporo dookoła).




Wino jest, świeczki z citronellą odstraszające owady są - można się relaksować :-)

Teren rezerwatu jest pagórkowaty, więc oprócz zwierząt można też podziwiać piękne widoki. My dodatkowo wybraliśmy się na spacer z przewodnikiem, który znalazł nam m.in. nosorożca czarnego i białego, a także czarną mambę! Piesze safari to świetna sprawa, coraz więcej parków i rezerwatów w RPA ma je w swojej ofercie. 
Ta czarna mamba akurat powoli wślizgiwała się do swojej kryjówki, by w spokoju skonsumować jakąś mysz...
Nosorożec biały ocierający się brzuchem o gładki kamień - najprawdopodobniej po to, by usunąć kleszcze. Wyglądało to bardzo zabawnie :-)
Nosorożec czarny i młoda zebra.
A tu ten sam nosorożec trochę bliżej - chyba nas nie wyczuł, bo był bardzo spokojny.
Ten nosorożec biały wyczuł z kolei kolegę nosorożca czarnego i widać było, że nie czuje się do końca komfortowo, bo cały czas spoglądał w jego kierunku.
Nasz przewodnik wypatruje zwierząt - przyuważył jeszcze trzy nosorożce białe kilkaset metrów dalej.

Natknęliśmy się także na kość żyrafy - to był chyba piszczel... ;-)
Ogólnie widzieliśmy też m.in. mnóstwo zebr, żyrafy (które są symbolem Ithali), oraz różne rodzaje antylop i ptaków. W Ithali jest też ok. 43 lampartów. To koty trudne do zlokalizowania, bo są samotnikami i, jak to koty, aktywne głównie w nocy i bardzo wcześnie rano. Jednak mojej psiapsiółce udało się jednego zobaczyć. Obudziła się bardzo wcześnie i już nie mogła spać, więc wyszła z namiotu popatrzeć na ptaki (a było na co, bo dużo ich dookoła fruwało i ćwierkało/skrzeczało/pohukiwało). W pewnym momencie usłyszała warknięcie, dochodzące gdzieś zza namiotu. Na szczęście lampart aż tak blisko nas się nie zapuścił, ale przespacerował się po zboczu wzórza po drugiej stronie rzeki. Miała dziewczyna szczęście, że go dostrzegła :-) Jednego wieczoru miałyśmy też inną przygodę. Poszłyśmy pozmywać po kolacji, a że na kempingu prądu nie ma, to z latarkami udałyśmy się do "kuchni" (czyli dwóch dużych kamiennych zlewów pod strzechą). Nagle coś zatrzeszczało i zaszeleściło w krzakach. Zamarłyśmy. Po chwili jednak usłyszałyśmy stukot kopyt i sapanie. To stadko zebr maszerowało po kamiennym dnie rzeki (wody było bardzo niewiele), niesamowicie było słyszeć te odgłosy. A przy okazji - podczas spaceru z przewodnikiem dowiedzieliśmy się, że zebry poszczekują jak psy! Naprawdę, dźwięk, który wydają, brzmi jak szczekanie szczeniaka :-) 

Cieszę się, że miałam okazję odkryć kolejne piękne miejsce w RPA, gdzie nie docierają tabuny turystów!











Sekretarze


Nora aardvarka - bardzo bym chciała kiedyś zobaczyć lokatora!

Dostojny eland
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...