poniedziałek, 16 września 2013

Piechotą po buszu w poszukiwaniu Wielkiej Piątki

Jednym z typowych skojarzeń, jakie przychodzą na myśl o Afryce, jest safari. RPA ma mnóstwo parków narodowych oraz państwowych i prywatnych rezerwatów przyrody. W większości z nich można przemieszczać się własnym samochodem lub wybrać się na kilkugodzinną przejażdżkę z przewodnikiem. Ale jest też kilka miejsc, gdzie busz można odkrywać pieszo. Są to wycieczki kilkugodzinne lub kilkudniowe, oczywiście z przewodnikiem. My wybraliśmy się na jedną z dłuższych i bardziej wymagających wypraw, do Parku Narodowego Hluhluwe-iMfolozi w południowo-wschodniej części kraju. 4 noce i 5 dni, spanie pod gołym niebem, każdy niesie własny plecak z jedzeniem, śpiworem, karimatą i własnymi rzeczami. Naprawdę niesamowite doświadczenie! Ale od początku.

Przeczytałam o Primitive Trail w tutejszym magazynie podróżniczym Getaway, który kupuję co miesiąc. Idea spędzenia kilku dni i nocy w buszu z jednej strony wydała mi się trochę przerażająca, ale z drugiej - czy jest lepszy sposób, żeby doświadczyć afrykańskiej natury? I tak pod koniec maja znaleźliśmy się w Hluhluwe-iMfolozi. Nasza grupa składała się z 8 osób i 2 przewodników. Mieliśmy szczęście, bo nasi towarzysze (5-osobowa rodzina stąd i pani w średnim wieku z Australii) okazali się fantastyczni, a główny przewodnik Nunu był kopalnią ciekawych informacji i wulkanem pozytywnej energii. Na początku musieliśmy podzielić między nasze plecaki jedzenie. Poszło nam bardzo sprawnie, każdy dostał mniej więcej tyle samo do dźwigania, choć panowie bohatersko wzięli jednak trochę cięższe rzeczy.

Jako że zaczęliśmy wędrówkę ok. południa, dystans do pokonania tego dnia nie był długi. I całe szczęście, bo przy temperaturze ok. 30 stopni, w pełnym słońcu i z kilkunastoma kilogramami na plecach potrzebowaliśmy kilku przystanków w cieniu. Tak naprawdę nie ma jakiegoś konkretnego planu na każdy dzień. Po prostu zależy to od samopoczucia grupy. Nunu zna każdy krzak w tej części parku i wiele miejsc odpowiednich na nocleg, więc kiedy uznaliśmy, że na dziś już dość, zaprowadził nas do najbliższego punktu, tuż przy rzece. Po drodze minęliśmy stadko bawołów, które przez chwilę nam się przyglądały, by zaraz wrócić do skubania trawy. Podczas wędrówki należy zachować ciszę, bo już nasze kroki robią wystarczający hałas. Zasada jest prosta: jak najmniejsza ingerencja w otoczenie. Idzie się gęsiego, miarowym krokiem, a gdy ktoś potrzebuje się zatrzymać, wystarczy pstryknąć palcami bądź kliknąć językiem, by zwrócić uwagę przewodnika. 

Nasz przewodnik Nunu instruuje nas, jak mamy się zachowywać podczas wędrówki.


Czas na odpoczynek w cieniu, gorąco!

Nasz pierwszy nocleg nad rzeką był bardzo malowniczy, ale niezbyt wygodny. Spaliśmy na twardych skałach, a do tego było bezchmurne niebo i pełnia księżyca, więc miało się wrażenie, że ktoś świeci latarką prosto w twarz. Tuż po zachodzie słońca robi się dużo chłodniej (koniec maja to początek zimy, choć nad Oceanem Indyjskim jest wtedy całkiem ciepło i przyjemnie, bo nie jest parno), więc dość szybko pojawiła się rosa i śpiwór był od razu mokry. Większość z nas ledwo zmrużyła oko tej nocy. Ale najfajnieszym elementem każdego noclegu jest wspólne gotowanie kolacji i nocna warta. Każdy przez ok. godzinę samotnie pilnuje ogniska i nasłuchuje odgłosów zwierząt. Zanim jeszcze się położyliśmy, a jeszcze przez wschodem księżyca, gdy było zupełnie ciemno, dosłownie 20 metrów od nas stado bawołów zaczęło przechodzić przez rzekę na drugi brzeg. Niesamowite było to, że w ogóle ich nie było słychać, dopóki nie weszły do wody. Nie wiem, jak długo były tak blisko nas, w zaroślach... Gdy doszły do mniej więcej połowy koryta rzeki, nagle zawróciły i w panice przegalopowały znów obok nas, by dosłownie rozpłynąć się w ciemnościach. Spytaliśmy Nunu, co je wystraszyło. On przez cały czas bardzo uważnie nasłuchiwał różnych odgłosów i poinformował nas, że po drugiej stronie w krzakach siedzi lew, bawoły go wyczuły i dały nogę. Oprócz lwa kręciły się tam też hieny i pawiany (jedne i drugie robią dużo hałasu), a na drzewie siedziało kilka sępów. I w takim oto towarzystwie usiłowaliśmy spać. 


Noc spędziliśmy głównie na przewracaniu się z boku na bok w poszukiwaniu wygodnej pozycji (bezskutecznie)...


Wstaliśmy wraz ze słońcem, nie mając jednak do końca pojęcia, która jest godzina, bo nie można mieć ze sobą zegarków ani komórek. Nocna warta jest więc też dość trudna, bo trzeba obserwować księżyc i gwiazdy i w ten sposób ocenić, kiedy budzić kolejną osobę. Ma to swoje ogromne zalety: przestaje się ciągle myśleć, która godzina, bo to nieistotne, nikt nie musi nigdzie być o konkretnej porze. W nocy natomiast wpatrywaliśmy się w niesamowicie rozgwieżdżone niebo i wsłuchiwaliśmy w odgłosy buszu. I jakiś taki specyficzny spokój człowieka ogarniał.

Drugi dzień był chyba najtrudniejszy. Po nieprzespanej nocy cały dzień wędrówki w upale, oczywiście z przerwami, również na lunch. Poranna toaleta w rzece, a załatwianie się w krzakach. "Numer dwa" staje się czynnością nieco stresującą, bo trzeba jednak odejść kawałek od obozowiska i mieć nadzieję, że się nie stanie oko w oko z jakimś dzikim zwierzem. Poza tym nadal obowiązuje zasada zostawiania minimalnej ilości śladów, co w tym przypadku oznacza wykopanie dołka, a po załatwieniu sprawy spalenie papieru i zasypanie wszystkiego piaskiem. W miejscu pierwszego noclegu nie było to takie trudne, bo teren był dość rozległy, a gleba właśnie piaskowa, jak na plaży, więc kopanie dołków nie nastręczało problemów. Natomiast dwa następne dni spędziliśmy na małej, osłoniętej plaży, i żeby udać się do "toalety", trzeba było się wspiąć po skałach i znaleźć dobre miejsce w mocno zarośniętym buszu z mnóstwem suchej trawy (mając jednocześnie nadzieję, że ktoś już wcześniej tam nie był). Nunu opowiedział nam, jak to kiedyś dziewczyna niechcący wznieciła pożar, bo trawa zajęła się błyskawicznie. Biedna wstydu się najadła, bo oczywiście wiadomo było, po co poszła z zapałkami w krzaki, ale na szczęście ogień udało się zatrzymać. Jednak sama lokalizacja wynagradzała stres związany z załatwianiem się. No i tym razem spaliśmy na piasku, więc było dużo wygodniej.

Nasza przewodniczka Mpile znalazła taką oto piękną czaszkę nosorożca, która okazała się wygodnym siedziskiem.

Tego kameleona nikt nie zauważył przez długą chwilę, mimo że siedzieliśmy obok, a ktoś nawet powiesił swoją czapkę na tym samym krzaku!

Tu spędziliśmy 2 noce.

Nocna warta była tym razem jeszcze bardziej ekscytująca, bo docierały do nas z bardzo bliska pomruki lampartów i lwów, pokrzykiwania hien, dźwięk gałęzi łamanych przez słonie... Trzeciego dnia zostawiliśmy nasze rzeczy na plaży, dokładnie schowaliśmy jedzenie, żeby ptaki nam nie rozdziobały (i tak znalazły paczkę mieszanki orzechów ukrytą w plecaku przewodniczki Mpile i zostawiły tylko rodzynki ;-)) i lekkim krokiem, bo tylko z butelką wody, aparatami i lornetkami, wyruszyliśmy na poszukiwanie nosorożców. Nunu uparł się, że nam jakiegoś znajdzie, bo prawie zawsze się udaje. Ale cieszył się, że trafiła mu się niewymagająca grupa, która po prostu cieszy się samym faktem przebywania tak blisko natury i nie domaga się nie wiadomo jakich bliskich spotkań. Czasami ludzie niemal żądają od przewodników, by znaleźli im konkretne zwierzęta, a gdy się to nie udaje, są niezadowoleni i narzekają. Na taką wyprawę należy się wybrać z odpowiednim nastawieniem - nie roszczeniowym, lecz z otwartym umysłem i gotowością do integrowania się z innymi i z otaczającą naturą. Zwierzęta nie są głównym punktem takich wycieczek, bo nie można zagwarantować, że danego dnia o danej porze będą się znajdować w danym miejscu. Tego oczywiście przewidzieć się nie da. 

Nasza cierpliwość i pozytywne nastawienie zostały wynagrodzone. Ponownie natknęliśmy się na bawoła, tym razem samotnego, i dowiedzieliśmy się, że bawoły, w przeciwieństwie do słoni, niespecjalnie szanują starszyznę. Wiekowy bawół jest zazwyczaj wyrzucany ze stada, żeby nie spowalniał i nie przeszkadzał, i tak dożywa ostatnich dni samotnie. Te osobniki są zwykle dość agresywne i w permanentnie złym humorze, czemu w sumie trudno się dziwić. W każdym razie tak, jak ogólnie od bawołów lepiej trzymać się z daleka, tak od samotnych starców tym bardziej. Ten akurat wyszedł z zarośli, gdy przechodziliśmy, więc dość żwawym krokiem i nie spoglądając mu zbyt głęboko w oczy pomaszerowaliśmy dalej.


Gdy wróciliśmy z przechadzki drugiego dnia, nie znalazłszy nosorożców (Nunu wydawał się tym faktem bardziej sfrustrowany niż my), ale za to z poszerzoną wiedzą o śladach pozostawianych przez zwierzęta i lokalnym ptactwie, zajęliśmy się pompowaniem wody z rzeki (mieliśmy tylko jeden filtr, więc trochę czasu to zajmowało), a potem pluskaniem się w przyjemniej chłodnej wodzie, choć dość mulistej. Jakieś ryby kąsały nas delikatnie po łydkach, nie mam pojęcia, co to było, bo nic nie było widać tuż pod powierzchnią. W pewnej chwili Nunu wskoczył do wody, pokrzykując coś i próbując coś z niej wyłowić. Myśleliśmy, że to plastikowa torba, ale nie - okazało się, że były to płuca antylopy nyala. 

 
Po chwili przepłynęły jeszcze jądra. Nunu był bardzo podekscytowany, ponieważ wszystko wskazywało na robotę likaonów. Są to niesamowite zwierzęta, wyglądające trochę jak łaciate psy (wild dogs po angielsku), a trochę jak hieny, o bardzo ciekawej strukturze społecznej. Są też coraz rzadsze, niestety. W przeciwieństwie do kotów zazwyczaj nie konsumują całego upolowanego zwierzęcia. Gdy polują (80% prób jest udanych, to najwyższy wskaźnik wśród drapieżników), młode pozostają pod opieką jednego ze zdrowych i silnych członków stada. Starsze i schorowane osobniki również. Polująca grupa ma różne strategie, zależnie od miejsca i dostępnej zwierzyny. Gdy dopadną już taką antylopę czy inne stworzenie, pożerają ile się da, a następnie wracają do stada i zwracają nadwyżki, by nakarmić pozostałych. Dlatego zawsze zostaje trochę z takiej antylopy, i dlatego hieny lubią trzymać się blisko likaonów, bo jest duża szansa, że coś dla nich zostanie. My na kolację jedliśmy jednak ryż z warzywami, nie te płuca ;-)

Podczas tych dwóch dni widzieliśmy też słonie (jeden przemknął w zaroślach kilkadziesiąt metrów od nas), nosorożca (ale z daleka, gdy przechodził przez rzekę, więc Nunu uznał, że się nie liczy, bo do nich można podejść bardzo blisko, ponieważ są niemal ślepe) i mnóstwo ptaków. A poza tym wspaniałe widoki:




Po dwóch nocach na plaży nadszedł czas na ostatni dzień, z noclegiem na wzgórzu. Tym razem było pochmurno i trochę padało. Nasza trasa biegła wzdłuż rzeki. Gdy zbliżaliśmy się do plaży, nad którą górował nasz pagórek, Nunu nagle kazał nam się zatrzymać i być bardzo cicho. Sam zniknął na jakiś czas w buszu, a gdy wrócił, minę miał nietęgą. Na naszej plaży wylegiwały się lwice, tym samym odcinając nam drogę do celu. Przez jakiś czas jeszcze szliśmy tym szlakiem na wypadek, gdyby kocice postanowiły sobie pójść, ale próżne były nasze nadzieje. Udało nam się poobserwować je przez jakiś czas, z odległości ok. 500 m. Leżeliśmy płasko na ziemi, chowając się za krzakami, tylko od czasu do czasu pojedynczo wystawiając głowy z lornetką przy oczach. Nunu powiedział nam, że choć na plaży jest ich 5, to ta grupa liczy 9 lwic, więc pozostałe muszą być w zaroślach przy plaży. Wszystkie wyglądały dość mizernie, co oznaczało, że były też głodne i gotowe do polowania. Niesamowite było to, że choć byliśmy kilkaset metrów od nich i zachowywaliśmy praktycznie całkowitą ciszę, i tak nas dostrzegły. Jeden z członków naszej grupy akurat się im przyglądał przez lornetkę, gdy jedna z lwic spojrzała mu prosto w oczy, ewidentnie wiedząc, że on też na nią patrzy. Nunu postanowił poprowadzić nas okrężną drogą. Byliśmy już blisko celu, lwice również, więc musieliśmy zachować maksymalną ciszę i mieć oczy dookoła głowy na wypadek, gdybyśmy się natknęli na te pozostałe 4. W końcu udało nam się dotrzeć do podnóża naszego wzgórza i w zupełnej ciszy wejść na szczyt. Nunu spodziewał się, że z wysokości będziemy mieć możliwość obserwowania kotów i może samego polowania, co wcale nie było taką wspaniałą wiadomością, ponieważ potrzebowaliśmy wody z tej rzeki, przy której lwice się wylegiwały... Na górze okazało się, że nie ma ich już na plaży, co w sumie nawet pogorszyło sprawę, bo teraz już zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie są. Po ok. 2 godzinach zeszliśmy powoli do rzeki. Po drodze Nunu poinstruował nas, że jeśli spotkamy te lwice, nie wolno nam uciekać, mamy stać w bezruchu. 

Na plaży było mnóstwo śladów zwierząt, od antylop, poprzez małpy, słonie, hieny, po właśnie lwy. Rozmiar łapy takiej dorosłej lwicy może przyprawić o gęsią skórkę, tu w porównaniu z moją stopą rozmiar 37:



Wodę pompowaliśmy ze zbiornika stworzonego przez słonie. Piasek tworzy naturalny filtr dla zanieczyszczeń, więc gdy słonie nie są pewne, czy woda jest wystarczająco czysta, wykopują kawałek od koryta rzeki niewielki dołek. Woda powoli przesącza się do niego od dna, i gotowe. My dla pewności jeszcze przepuściliśmy ją przez nasz filtr, ale najprawdopodobniej i tak była już zdatna do spożycia. Przez cały czas Nunu uważnie rozglądał się dookoła, i my też, bo lwice gdzieś się rozpłynęły w buszu.



W pewnym momencie z zarośli przy plaży dobiegł wrzask małp. Darły się niemiłosiernie, a Nunu zastygł w bezruchu (my też, jak na komendę). Wziął do ręki lornetkę, choć w sumie jej nie potrzebował, bo wzrok ma sokoli i i tak już wypatrzył coś w krzakach. Lornetka tylko potwierdziła jego podejrzenia - z odległości ok. 50 m przyglądał nam się lampart! Siedział sobie za krzakiem i pewnie się zastanawiał, co my wyprawiamy na tej plaży wokół jakiejś kałuży :-) Po dłuższej chwili wstał i dopiero wtedy zobaczyliśmy, jaki jest ogromny. Lamparty to chyba moje ulubione koty, są przepiękne i bardzo trudno je spotkać. Nunu prawie wyszedł z siebie z radości, bo to pierwszy lampart, jakiego widział w tym parku od wielu lat. Te koty sporą część życia spędzają na drzewach (lwy i gepardy czasem wchodzą na niższe gałęzie, ale nigdy tak wysoko, jak lamparty). W związku z tym bardzo trudno jest je "ogrodzić" w danym parku, bo jak będą chciały, to sobie po prostu przeskoczą ogrodzenie lub właśnie wejdą na drzewo i zejdą z drugiej strony. Tak więc był to historyczny moment! W drodze powrotnej na wzgórze musieliśmy więc nie tylko rozglądać się za lwicami, ale też za tym lampartem. Na szczęście bliskiego spotkania nie było.

Ostatnia warta była inna od poprzednich. Poza tym, że niebo było zachmurzone i księżyc tylko raz na jakiś czas pojawiał się na chwilę, by znów zniknąć za obłokiem (co utrudniało kontrolowanie czasu), mieliśmy tym razem robić obchód obozowiska z latarką. Ja byłam pierwsza w kolejce i zapomniałam zapytać Nunu, co mam robić, gdy stanę oko w oko z taką hieną na przykład, albo słoniem. Hieny nawoływały się przez całą noc, jedna grupa była gdzieś za nami, a druga w dolinie. Na szczęście nikt nie przyszedł w odwiedziny. Rano okazało się, że na mojej warcie słonie chrupały gałęzie tuż obok, ale ja niestety tych wszystkich odgłosów nie odróżniam... 

I tak nadszedł ostatni dzień naszej wędrówki. Po 4 dniach moje stopy wreszcie się przyzwyczaiły do długiego chodzenia, a ciało do spania na ziemi. Chodzenie do toalety nie stanowiło już problemu, a myśl o braku możliwości porządnego umycia się tej ostatniej nocy przed snem i rano (bo rzeka przecież dość daleko w dole) nawet nam nie postała w głowie. Mokre chusteczki, które można później wrzucić do ogniska, wystarczyły w zupełności ;-) Nikogo nie interesowało, która jest godzina, czy jest jakiś plan, zapomnieliśmy o pracy, mailach, facebooku... Każdego wieczoru po kolacji siedzieliśmy wspólnie przy ognisku i opowiadaliśmy sobie różne historie. Spać szliśmy po wschodzie księżyca, wstawaliśmy tuż po wschodzie słońca. I tego ostatniego dnia, gdy zmierzaliśmy z powrotem do bazy, dostaliśmy w prezencie taki widok:


Te dwa nosorożce szły w naszym kierunku, ale ostrzeżone przez bąkojady siedzące na ich grzbietach o naszej obecności zaraz potruchtały w zarośla, żeby się schować. Nunu był wniebowzięty, bo przecież obiecał nam bliskie spotkanie z nosorożcem, no i pojawiły się dwa. 

Do bazy dotarliśmy zakurzeni, zmęczeni, spoceni i bardzo szczęśliwi. Popędziliśmy jednak natychmiast do toalety i pod prysznic, bo jednak kąpiel w mulistej rzece nie do końca jest satysfakcjonująca ;-) Jeszcze przez kilka dni nie byliśmy w stanie znieść hałasu innego niż odgłosy buszu, nawet spokojna muzyka nas denerwowała. Pierwszej nocy w normalnym łóżku, które wydało nam się łożem królewskim, zasnęliśmy o 19.30 - tuż po wschodzie księżyca, i obudziliśmy się o 5 rano, tuż po wschodzie słońca :-) Sprawdzanie godziny na komórce wydawało mi się zresztą dość osobliwą czynnością.

Było to niezwykłe doświadczenie, bardzo terapeutyczne. Nawet gdybyśmy nie spotkali Wielkiej Piątki, nie miałabym poczucia, że coś straciłam, bo nie o to w tym chodzi, jak już zresztą pisałam. Napotkane zwierzęta to tylko bonus, choć oczywiście bardzo przyjemny i mile widziany, bo wspaniale jest je widzieć w naturalnym środowisku z perspektywy pieszej. Na pewno sprowadza to człowieka na ziemię i sprawia, że nabiera się nieco innego spojrzenia na własne życie. No i można dowiedzieć się tak wielu ciekawych rzeczy o naturze!

Sam park można normalnie odwiedzać samochodem, a z tej perspektywy też wygląda nie najgorzej :-)




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...